Sarmacka Rapsodia

Prolog



Chata starej Tsiali znajdowała się w oddali od wsi, w miejscu, gdzie strome zbocze góry opadało do źródła krystalicznie czystej lodowatej wody. Badri Kindzmarauli, od czasu do czasu zatrzymując się i ocierając pot z czoła, szedł pod południowym czerwcowym słońcem do Tsiali bezpośrednio z cmentarza, nie wchodząc do swojego domu. Właśnie pochował żonę Gwantsę, matkę jego siedmiorga dzieci. A do Tsiali, szanowanej przez wszystkich w okolicy wróżki i przepowiedni, Badri poszedł, żeby poznać przyszłość swojego rodzaju. Rodzaj Kindzmarauli cieszył się szacunkiem nie tylko w ich wiosce, ale także w całej Chewsuretii. W tamtych czasach, gdy po wielu stuleciach najazdów tureckich i perskich, a także krwawych waśni między miejscowymi książętami, Gruzja znalazła ochronę i spokój pod skrzydłami dwugłowego orła, plemię Chewsurów wyróżniało się wśród innych plemion Gruzińskich.

Chewsurowie zamieszkiwali góry na południe od Czeczenii. Uważano, że wyznają Prawosławie. Jednakże, wraz z tym zewnętrznym przywiązaniem do wiary Prawosławnej, cały styl życia Chewsurów był naznaczony różnorodnością cech pogańskich, muzułmańskich, a nawet żydowskich. Obchodzili zarówno niedzielę chrześcijańską, jak i islamski piątek i żydowską sobotę. Aby odprawiać obrzędy, mieli całą hierarchię kapłanów, swoje świątynie i naczynia ofiarne. W niektórych miejscach Сhewsurowie składali nawet krwawe ofiary. Niektórzy uczeni tłumaczyli fakt niesamowitej mieszanki wierzeń i zwyczajów domniemaniem, że plemię powstało z wszelkiego rodzaju wyrzutków, uciekinierów, złodziei, którzy przybywali z całego Kaukazu wysoko w góry, na półpustynne i trudno dostępne tereny. Tak czy inaczej, nie ma wiarygodnych dowodów na tę hipotezę, a wątek pochodzenia górali-Сhewsurów ginie we mgle wieków.

Najbardziej czczonym i świętym zwyczajem wśród Сhewsurów była krwawa zemsta. Przy każdym domu w wiosce Сhewsurskiej stała wieża z ukrytymi w niej zapasami jedzenia i picia. Kobiety, dzieci i starcy siedzieli w tych wieżach, podczas gdy mężczyźni wyjaśniali między sobie stosunki zgodnie ze zwyczajami krwawej zemsty. Mężczyzna-Сhewsur był zobowiązany doskonale władać bronią białą. Ta umiejętność, podobnie jak duch walki, była doskonalona w walkach - "shuguli". Powodem shuguli mogło być po prostu chęć pokazania swojej wyższości, nie mówiąc już o przypadkowej kłótni. Przeciwnicy, zakładając na palce specjalne pierścienie tnące lub przeszywające - "satiteni", zadawali sobie nawzajem krwawe cięcia. Jednak rzadko dochodziło do poważnych okaleczeń lub morderstw na shuguli.

Siedząc na ławce przy wejściu do swojej kamiennej chaty, na wpół ślepa Tsiala nie zauważyła, jak Badri pojawił się w oddali, ale wiedziała, że dziś do niej przyjdzie i czekała na niego.

- Niech cię Bóg błogosławi, czcigodna Tsiala, przyniosłem ci prezenty, - powiedział Badri Kindzmarauli, przykładając prawą rękę do serca i lekko pochylając głowę.

- Witam, drogi. Wiem, po co przyszedłeś. Cóż, wejdź, - ona wstała i opierając się na drewnianej lasce z kościanym zwieńczeniem, zbliżając się do drzwi ciężkimi krokami, otworzyła je, wpuszczając swojego gościa do domu.

Dom Tsiali składał się z jednego dużego pokoju. Kamienny piec, drewniane łóżko, drewniany stół i krzesła, gliniane naczynia, kilka dużych i małych skrzyń. W sprzeczności z tą dekoracją, dziełem rąk rzemieślników Сhewsurów, w rogu pokoju znajdowało się duże pozłacane lustro w stylu Empire. Lustro, jakby przeniesione tutaj z salonu w Petersburgu, zostało podarowane Tsiale przez księcia Jambakurian-Orbelianiego w podziękowaniu za radę, jak lepiej zorganizować karierę jego młodego syna w armii Białego Cara.

Po ofiarowaniu Badri krzesła stara kobieta przykryła lustro czarnym kocem, a następnie, przeszukując jedną ze swoich skrzyń, wyjęła z niego woreczek z jakimś proszkiem. Wsypała proszek do brązowej miski i podpaliła go. Pokój wypełnił się dziwnym zielonkawym dymem i oczy Badri załzawiły się. Siedząc przy stole naprzeciwko gościa, kołysząc się z boku na bok, Tsiala zaczęła powoli i śpiewnie wypowiadać słowa w nieznanym języku. Trwało to dość długo, aż w końcu, wchodząc w trans, wieszczka nagle upadła na podłogę. Jej ciało wstrząsały konwulsje, z ust wyleciały przerażające, nieartykułowane dźwięki. Po kilku minutach ucichła w oszołomieniu.

Badri Kindzmarauli siedział nieruchomo, milcząco wpatrując się w to, co się dzieje. Stara Tsiala powoli wstała z podłogi i stanęła przy stole, opierając się na nim rękami. Patrząc prosto w oczy Badri, wypowiedziała głuchym, zmienionym głosem:

- Powiem ci o przyszłości twojego rodu. Ale ta wiedza jest bardzo gorzka, może cię zabić. Pomyśl dobrze, czy tego potrzebujesz?

Badri był nieustraszonym wojownikiem i myśliwym. Przechylając już zaczynającą siwieć głowę, stanowczym głosem wypowiedział:

— Mów! Chcę wiedzieć. Nawet jeśli ta wiedza mnie zabije.

— Dobra. Więc słuchaj! Minie półtora wieku i świat będzie nie do poznania. Ludzie wymyślą wiele różnych urządzeń, które sprawią, że ich życie będzie wygodne. Ale duch ich skurczy się. Będą uważać się za wolnych, ale w rzeczywistości będą niewolnikami własnych niskich pragnień i bezsilnymi sługami garstki bogatych ludzi, którzy uwikłali ich w sieci kłamstw. Tak będzie przed końcem świata. Ludzie będą wtedy podli, chciwi, obłudni, kłamliwi, przekupni, zdeprawowani. Nie będą mieli wiary w nic, będą mieli tylko pragnienie życia w cieple i przytulności, za wszelką cenę. Wypędzą ze swojego świata honor, wierność, przyjaźń, miłość, przestaną szukać prawdy i sprawiedliwości, będą podobni do siebie w swoim bezsensownym życiu. Biada... O, biada...

Tsiala, westchnąc ciężko, zakryła twarz rękami i tak stała w milczeniu. Obudziła się, opadła na krzesło i kontynuowała:

- W tym czasie u Twojego potomka, który stanie się zwykłym kupcem, urodzi córkę.

- Co ty mówisz, Tsiala? Naprawdę mój potomek będzie kupcem? - przerwał jej Badri.

- Tak, tak. Opuści naszą ziemię i pojedzie z rodziną do krajów leżących za morzem, na zachodzie. Tam będą wędrować, szukając dobrego, według wszystkich ostatnich ludzi, życia. Będą wędrować, aż w końcu znajdą miejsce w kraju nad zimnym morzem, na północ od naszej ziemi. W tym kraju ludzie mówią językiem podobnym do języka rosyjskiego, ale od czasów starożytnych nienawidzą Rosjan i uważają ich za swoich wrogów. Więc twój potomek nie będzie w stanie wychować swojej córki. Ona będzie łapczywie wchłaniać wszystko, co najbardziej nikczemne i paskudne na tym świecie ostatnich ludzi. Setki demonów zamieszkają się w jej duszy. Wyrzeknie się ojca, rodziny, wyrzeknie się swego rodzaju, swojej ziemi i wiary. Ona zdradzi to wszystko. I w końcu dobrowolnie i szczęśliwie sprzeda swoje młode ciało człowiekowi nieistotnemu, głupiemu, brzydkiemu, staremu i pijanemu, ale szanowanemu przez tych samych nieistotnych ludzi. A ta sprzedaż zostanie zatwierdzona przez wszystkich na tej ziemi i uznana za legalne małżeństwo. Niestety, Badri, twoi potomkowie będą godni pogardy.

- Co?!! Oszalałaś! Nigdy, przenigdy nie może być! - krew uderzyła do głowy Badri Kindzmarauli. Zeskoczył z krzesła i ze złością chwycił sztylet na pasku, do połowy wyciągnął go z pochwy. Błyskając oczami, patrzył na Tsialę, a ta kontynuowała:

- Usiądź, Badri, i uspokój swój gniew. Nie wymyśliłam tego wszystkiego. Przyszłość otworzyła się na mnie przez ducha. Sama się boję i boli.

Badri opadł ciężko na krzesło, zakrył twarz rękami i potrząsnął głowę w różnych kierunkach.

- Powiedz mi, Tsiala, czy możesz coś zrobić? - spytał w końcu podnosząc twarz.

- Nie mogę zmienić ducha czasu. Wszystko, co mogę zrobić, to wysłać znak w przyszłość, aby dobro nie zostało przewrócone przez zło. Aby nawet jeśli zło zwycięży na chwilę, w końcu posłużyłoby to do tego, aby zwycięstwo dobra było pełniejsze i silniejsze...

- To przynajmniej zrób to, Tsiala.

Prorokini spojrzała na srebrny sygnet na palcu Badri. Pierścień był bardzo piękny, zabytkowy. Nie został wyprodukowany w Gruzji, ale w Iranie. Zewnętrzna strona była pokryta misternymi, subtelnymi wzorami. Na znaczku pierścienia, w środku uskrzydlonej skrzydłami Orla tarczy słonecznej, była przedstawiona postać mężczyzny z długą brodą, z królewską koroną na głowie i z okręgiem w dłoni. To był Frawashi, dobry duch zgodnie z wiarą Zoroastrian, duch, który obejmuje wszystko, co było i będzie, duch obecny w każdej żywej cząstce we Wszechświecie. Badri, zupełnie nieświadomy znaczenia tego symbolu, kupił pierścień na rynku w wiosce Tionetti, centrum obwodu, pięć lat temu. Wtedy był tam po raz pierwszy w życiu. A teraz Badri nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że będzie miał kolejną, ostatnią wizytę w Tionetti.

- Daj mi ten pierścień, Badri, -powiedziała Tsiala, - Zrobię nad nim zaklęcia i po mojej śmierci to pójdzie po rzece czasu, niosąc ze sobą wiadomość…

Góral zdjął pierścień, dał go starej wróżbicie, pożegnał się z nią i wyszedł.

Śmierć ukochanej żony pozostawiła w sercu Badri Kindzmarauli głęboką ranę, a proroctwo starej Tsiali pozbawiło jego duszę spokoju. Minął rok. Chcąc chronić chrześcijańską ludność Imperium Osmańskiego przed uciskiem, Pan Cesarz Wszechrosyjski Aleksander II wypowiedział wojnę sułtanowi tureckiemu. Wśród Chewsurów i innych plemion górskich zaczął krążyć wezwanie do wstąpienia do milicji w celu pomocy wojsku rosyjskiemu.

Słysząc to, Badri powierzył swoje dzieci, z których najstarszy właśnie skończył 15 lat, opiece krewnych, uporządkował broń, wsiadł na konia i galopował do Tionetti, gdzie znajdował się punkt zbiorczy milicji Chewsur. Podczas szturmu na Kars 6 listopada 1877 roku Badri Kindzmarauli na czele oddziału Chewsur jako lew walczył na murze twierdzy. W ogniu walki oderwał się od swoich i został otoczony. Jeden z janczar wbił mu bagnet w plecy. Oczy Badriego pokryły się ciemnością, ręka trzymająca szablę osłabła i opadła. W tym momencie trzech kolejnych Turków dźgnęło go bagnetami w klatkę piersiową i brzuch...

Rozdział I. Bibliotekarz z Poznania.


Nazywam się Mateusz. Mateusz Olech. Nie pamiętam dobrze moich rodziców, tylko kilka jasnych chwil ożywa w mojej świadomości. Pamiętam, jak mój ojciec nauczył mnie pływać w małej rzece. Pamiętam, jak matka bandażuje mi kolano złamane na ulicy i pociesza mnie, żebym nie płakał. Pamiętam, jak wszyscy razem radujemy się w jakimś parku na przejażdżkach. Miałem zaledwie pięć lat, kiedy zginęli. Ojciec pracował jako dziennikarz w gazecie Warszawskiej. Matka była księgową banku. Mój ojciec był działaczem Polskiego Ruchu Demokratycznego i niezmiernie cieszył się z upadku "Komuny". W 1994 roku rodzice postanowili spędzić wakacje w podróży. A mój ojciec zaproponował wycieczkę do Sztokholmu przez kraje bałtyckie. Chciał osobiście zobaczyć, jak nowe życie staje na nogi i kwitnie w krajach zwolnionych z Sowietów. Nie zabrali mnie ze sobą, bo moja matka zdecydowała, że będzie lepiej, jeśli będę spędzać czas z babcią. Może to było jakieś przeczucie...?

Wieczorem 27 września 1994 roku moi rodzice weszli na pokład promu "Estonia", płynącego z Tallina do Sztokholmu. Kilka godzin później na morzu wybuchła silna burza. Statek "Estonia" nie nadawał się do żeglugi morskiej. Podnoszący się daszek, "visor", na dziobie promu, przez który wchodzą na pokład samochody, oderwał się. Statek przechylił się mocno i wodą zacząła go zalewać. Moi rodzice byli wśród większości pasażerów, tych, których nie udało się uratować.

Oddali mnie na wychowanie dziadkom ze strony matki. Mieli mały domek na obrzeżach Poznania. Wkrótce poszedłem do szkoły. W tym miejscu muszę powiedzieć, że nie jestem całkowicie zdrowy. Zanim moi rodzice zginęli, zacząłem mieć napady padaczkowe. Ponadto, aż do młodości, często moczyłem się w łóżko w nocy, a wzruszenia z tego powodu mocno na mnie wpłynęły. Mam napady niezbyt częste, ale też niezbyt rzadkie. Zwykle zaczynają się od skurczów, potem wydaje mi się, że nagle wpadam w inny wymiar. Czasami podczas takich napadów słyszę piękną muzykę. Czasami widzę niesamowite obrazy nieziemskich krajobrazów z dziwnymi roślinami i zwierzętami. I... To, co mnie przeraża - od 12 roku życia podczas napadów zacząłem widzieć obrazy przeszłości i przyszłości. Na początku te wizje dotyczyły tylko mnie samego. A potem zacząłem widzieć przeszłość i przyszłość innych ludzi, znajomych, mało znanych, a nawet zupełnie nieznanych. Więc poszedłem do szkoły. Uczyłem się średnio. Zamknięty i nieśmiały introwertyk, w szkole miałem kilku kumpli, ale nie miałem prawdziwych przyjaciół. Dzieci są często okrutne dla przejawów osobliwości, dla tych, którzy "nie są jak wszyscy inni". Dziwne, ale koledzy ze szkoły nie wyśmiewali mnie ani nie bili. Ich stosunek do mnie był mieszanką protekcjonalności, zakłopotania i pewnego rodzaju strachu.

W okresie dojrzewania napady padaczkowe stały się tak częste, że zostałem uznany za niepełnosprawnego. Liceum jednak ukończyłem. Babci udało się za pośrednictwem znajomych załatwić mi pracę w Bibliotece Raczyńskiego, w dziale gazet. Pewnego dnia prawie mnie zwolnili. W bibliotece było uroczyste wydarzenie, otwarcie unikalnej ekspozycji książek. Obecny był Jacek Jaśkowiak, prezydent miasta, ważni urzędnicy województwa, a także oczywiście prasa. Wszyscy stali w sali przed przystąpieniem do inspekcji ekspozycji. Dyrektor Biblioteki wygłosiła przemówienie. W tym momencie szybko zacząłem mieć silny atak i upadłem na podłogę. W sumie doszło do dzikiego zmieszania. Dyrektor chciała mnie zwolnić z powodu choroby. Ale babcia napisała list do prezydenty. Prezydent Poznania, uważany u nas za postępowca, patron LGBT i innych wolności, zalecił dyrektorowi, aby mnie nie dotykał.

Relacje z kobietami nie układają się mi w żaden sposób. Przezwyciężając nieśmiałość, próbowałem się spotkać, zaprosić gdzieś, ale za każdym razem otrzymywałem odmowę. Nie wiem dlaczego. Być może są zaniepokojeni moją chorobą, bo ja od razu tym mówię. Może w ogóle jestem zbyt dziwny.
Wynająłem małe kawalerkę niedaleko Starego Miasta. Сhodzę do pracy, otrzymuję niewielką pensję bibliotekarza i niewielką zapomogę inwalidzką. Takie są, że tak powiem, zewnętrzne okoliczności mojego życia.

Jeszcze jako nastolatek zainteresowałem się czytaniem literatury ezoterycznej. Wszystko zaczęło się od powieści Gustava Mayrinka, dzięki którym zanurzyłem się w świat okultyzmu, magii i tajnych Nauk różnych religii. Myślę, że to, co mnie do tego skłoniło, to choroba i utrata rodziców. Nie sama choroba i sieroctwo, ale wewnętrzna potrzeba zrozumienia siebie i otaczającego mnie świata w sytuacji, w której się znalazłem. Wkrótce zrozumiałem, a czytanie prac niektórych naukowców, badaczy sacrum, potwierdziło moją myśl, że wszystkie te tajne nauki mówią w istocie o jednym, ale każdy z nich używa własnych oryginalnych obrazów. I jeszcze jedno - te nauki i praktyki wcale nie są tajne. Nikt ich nie ukrywa. Po prostu ogromna większość ludzi nie chce lub nie może iść drogą inicjacji. Dlaczego? Cóż, Jezus powiedział o tym w przypowieści o siewcy. Tak jak powinno, próbowałem znaleźć mistrza duchowego. Ale niestety w naszym mieście mi się to nie udało. Wszystko, co udało mi się znaleźć, to kilku szarlatanów, którzy nazywają siebie magami, okultystami, astrologami i uzdrowicielami, aby wyciągnąć pieniądze z portfeli głupich ludzi. Znalazłem u nas nawet małą lożę masońską pod opieką Zjednoczonej Wielkiej Loży Anglii. Ale po rozmowie z" braćmi " masonami od razu zdałem sobie sprawę, że w tym teatrze nie może być mowy o prawdziwej duchowości.

Nie mogę powiedzieć, że jestem zadowolony ze swojego życia. I wcale nie chodzi o mój zły stan zdrowia, ubóstwo lub o mojej samotności. Jedna myśl przynosi mi jednak ukojenie. Myślę, że jeśli ja istnieję, to znaczy, że jest to dla czegoś lub dla kogoś potrzebne...

Rozdział II. Mateusz.

W weekendy lubię spacerować po Starym Mieście. Uwielbiam obserwować ludzi, siedząc na ławce i rozmyślając. Czasami wchodzę do kawiarni, zamawiam mocną kawę z rogalikami, i także siedzę i obserwuję. Tego dnia, to była sobota, połowa kwietnia, poszedłem na spacer. Tak, mam jedną pasję, uwielbiam kupować Antyki na pchlim targu i w antykwariatach. Wszelaki. Może to być bibelot, dekoracja, sztućce, pocztówka, cokolwiek. Najważniejsze, że w tej rzeczy mogę poczuć, że kryje się za nią jakaś historia. A ja to czuję. I czasami, nie zawsze, ale zdarza się, że otwierają się na mnie wizje minionych wydarzeń, dramatów życiowych, tragedii i tragikomedii. Rzecz, którą nabyłem, w niezrozumiały sposób staje się przewodnikiem mentalnej podróży przez czas i przestrzeń. Jaka logika za tym stoi, dlaczego takie obrazy przychodzą do mnie w moich wizjach, a nie inne - nie mogę tego zrozumieć.

Tego dnia, już w drodze powrotnej do domu, zajrzałem do antykwariatu. Właściciel, pan Józef, suchy staruszek ze śmieszną siwą bródką, powitał mnie. Zwykle, kiedy odwiedzałem jego sklep, wymienialiśmy się opiniami na temat historii, polityki i innych sprawach. Józef był Żydem. Żydów u nas w Polsce teraz prawie nie zostało, więc w środku swojego sklepu, Józef sam z sobie był w pewnym sensie antyk...

Po obejrzeniu rzeczy, które nie wzbudziły mojego zainteresowania, już chciałem odejść, jak Józef, mrużąc oczy i uśmiechając się, powiedział do mnie: - "Może pan Mateusz będzie zainteresowany tą rzeczą? Dostałem ją wczoraj. Dziwne, przyniosła ją Cyganka. Pierścionek srebrny, rzadki, wykonany gdzieś na Wschodzie. A ona nawet się ze mną nie targowała. Dała mi go za minimalną kwotę, którą jej zaoferowałem".

Wręczył mi pierścionek-pieczątkę i od razu rozpoznałem Zoroastrian Fravashi. Ale, co jest dla mnie ważniejsze, obracając pierścień w dłoni i kładąc go na palcu, poczułem w sobie to samo niewytłumaczalne magiczne wezwanie, zauważyłem, że pierścień niesie tajemnicę, wiadomość. Co dokładnie, nie wiedziałem jeszcze w tym momencie. I oczywiście postanowiłem go kupić. Józef podał cenę. Nie można powiedzieć, że była naprawdę duża, biorąc pod uwagę starożytność i niezwykłość obiektu. Ale dla mojej kieszeni niepełnosprawnego bibliotekarza kwota była dość znacząca. Z rozczarowaniem oddałem pierścionek właścicielowi sklepu. Wtedy Józef nieco obniżył cenę. Miałem przy sobie kartę bankową, na niej wszystko, co udało mi się zaoszczędzić na wszelki wypadek w ciągu kilku miesięcy. Plus trochę gotówki. Jednak wciąż brakowało. W końcu zgodziliśmy się z Józefem, że oddaję wszystkie pieniądze, które mam na karcie i gotówce (zostawiłem sobie tylko na przejazd do domu), a reszta kwoty będzie moim długiem, który spłacę w ciągu miesiąca.

Zadowolony, szedłem od Józefa i od czasu do czasu patrzyłem na rękę z pierścieniem na palcu. Przy ulicy Wielkiej, sto metrów od Starego Rynku, zatrzymałem się. Moją uwagę przykuł ogromny plakat w szklanej gablocie na parterze ponurego szarego budynku w stylu niemieckiego neoklasycyzmu z początku ubiegłego wieku.

Na kolorowym plakacie, w otoczeniu surrealistycznych obrazów, została przedstawiona głowa mężczyzny z wyłupiastymi dużymi oczami i długimi cienkimi czułkami. Napis brzmiał: "Boska komedia. Piekło, Czyściec i Niebo. Rysunki Salvadora Dali na podstawie wiersza Dantego". Nie jestem wielkim koneserem malarstwa i uczestniczyłem w takich wystawach tylko trzy lub cztery razy w życiu. Ale czy to dlatego, że zakup pierścienia z Fravashi wzbudził we mnie zainteresowanie odzwierciedleniem przez artystę dzieła literackiego wypełnionego ezoterycznymi znaczeniami, czy też dlatego, że niedawno w naszej bibliotece odbył się wykład o "Boskiej komedii", po którym myślałem o przeczytaniu wiersza, ale do tej pory nawet nie zacząłem - chciałem wejść do tego ponurego budynku i obejrzeć wystawę.

Po raz kolejny podziwiając pierścień, podszedłem do drzwi. Dokładnie w tym momencie przed nią zatrzymał się mężczyzna, który szedł mi na spotkanie, niski pan w podeszłym wieku, z "artystycznymi" siwiejącymi bokobrodami, dość absurdalnym okrągłym kapeluszem na głowie, w okularach. Grzecznie przepuściwszy pana do przodu, wszedłem do lokalu za nim.

Średniej wielkości sala, ściany obite czarną tkaniną, z równo, w dwóch rzędach zawieszonych na nich obrazów, stół w pobliżu wejścia, przy którym siedział mężczyzna około 35 lat, zupełnie inny niż Polak, najprawdopodobniej pochodzący z jakiegoś Azjatyckiego Kraju - to właśnie zobaczyłem, wchodząc i rozglądając się. Poza mną, człowiekiem przy stole i panem z bokobrodami w sali nie było nikogo. 
Pan z bokobrodami podszedł do stołu, w milczeniu, przywitał się z Azjatą za rękę i uciekł za drzwiami do innego pokoju.

- Witamy w naszym Centrum Sztuki, drogi panie. Pan znajdzie tu wiele ciekawych rzeczy, - z mocnym, nieznanym mi obcym akcentem przemówił administrator, podchodząc do mnie i uśmiechając się na całą swoja pulchna twarz z wysokim i szerokim czołem.
- Witajcie. Jestem tu pierwszy raz. Ile kosztuje bilet wstępu na wystawę? - spytałem.
- Tylko 10 złotych, drogi panie, - uśmiech nie zszedł z twarzy Azjata.
"Cóż, jeśli wydawać, to do ostatniego grosza. I tak trzeba pożyczyć od kolegów w bibliotece.  A teraz pójdę pieszo", - pomyślałem i dałem mu te pieniądze, które zostawiłem sobie w sklepie Józefa na tramwaj do domu.

Zacząłem oglądać ekspozycję zaczynając od "Piekła". Jak wydawało mi się na mój niewyszukany w malarstwie gust, przedstawiając alegorie grzechów głównych i podróż Dantego w towarzystwie Wergiliusza przez kręgi piekła, Dali nie opierał się zbytnio na surrealizmie. Niemniej jednak trzeba było wytężać myśl, odkrywając znaczenia w tych pracach.
Administrator wyszedł z sali. Po kilku minutach drzwi do jednego z sąsiednich pomieszczeń otworzyły się, do sali weszła bardzo młoda dziewczyna i podeszła do mnie dość szybkim krokiem.

- Cześć. Podoba Ci się nasza wystawa? Jeśli masz jakieś pytania, mogę ci na nie odpowiedzieć, - nie uśmiechała się, była skupiona, ale nie ponura.
Przyjrzałem się jej uważnie. Miała 17 lub 18 lat. Administrator nie wyglądał jak Polak, ona zupełnie nie przypominała Polki. Co więcej, z powodu charakterystycznego wysokiego i szerokiego czoła zasugerowałem, że może być siostrą tego Azjata. Długie i proste czarne włosy otaczały ładną twarz. Niedroga, jakby domowa, sukienka podkreślała harmonię sylwetki.

- Tak, wystawa jest bardzo interesująca, - odpowiedziałem, - Mam pytanie. Nie mogę zrozumieć, w jakiej technice wykonano te prace Dali? O ile widzę, nie są to farby olejne. Przepraszam za to może naiwne pytanie, przyznaję, że jestem nieświadomy w malarstwie.
- To litografie, - w przeciwieństwie do administratora jej język polski był prawie bezbłędny, - Dali robił własną ręką rysunki na specjalnych płaskich formach drukarskich, kamieniach litograficznych, a następnie te rysunki w specjalnej technologii pod ciśnieniem były drukowane na papierze.
- To nie są oryginały, tylko kopie? 
- No cóż, litografia jest niezależną formą sztuki. 
- Zaryzykuję przypuszczenie, pani, że litografie kosztują mniej niż zwykłe obrazy.
- Ano... Tak. Kim jeseś z zawodu? - spytała, prostując włosy i wreszcie się uśmiechając, - Bez względu na to, jak małe doświadczenie miałem w kontaktach z kobietami, ale zrozumiałem moment.
- Och, jestem tylko skromnym pracownikiem w bibliotece Raczyńskiego. Nazywam się Mateusz.
- A ja - Alicja, - w jej głosie i mimice nie sposób było nie zauważyć nutki flirtu.

Oczywiście chciała kontynuować rozmowę. Zamilkłem jednak i ponownie zacząłem rozważać litografie Dalego. Prawdopodobnie, gdyby bardzo mnie urzekła, to pomimo moich trudności z mówieniem, niezdarności i nieśmiałości podczas poznawania dziewczyn, próbowałbym nawiązać kontakt. Ale ten nagły, błyskawiczny wstrząs irracjonalności i nieświadomości, który sam wywołuje prawdziwe głębokie zainteresowanie i pragnienie bycia razem, tym razem się nie wydarzyło.

Kiedy przeszedłem do "Czyśćca", a Alicja udawała, że jest zajęta sprawdzeniem elementów złącznych litografii, administrator znów pojawił się w sali. Podszedł do dziewczyny i powiedział jej coś do ucha. Alicja natychmiast stała się ponura jak chmura. Rzucając na mnie szybkie spojrzenie, w którym zobaczyłem mieszankę strachu i utrapienia, odwróciła się i wyszła z administratorem. Pozostając sam w sali, ponownie pogrążyłem się w kontemplacji i rozwiązanie dzieł mistrza.

Pięć minut później usłyszałem rozdzierające serce krzyki. Krzyczała, najwyraźniej Alice. Były to krzyki z powodu fizycznej kary człowieka, kobiety najprawdopodobniej z bicia. Udałem się do drzwi do wnętrza tego tajemniczego i złowrogiego Centrum Sztuki, aby dowiedzieć się, o co chodzi i być może w jakikolwiek sposób pomóc dziewczynie. Ale tuż przed moim nosem w otworze drzwi, pozostawionej półotwartej, pojawiła się postać administratora. Mimo półmroku zauważyłem, że jego twarz była pełna złośliwości. Szybko zatrzasnął drzwi i usłyszałem dźwięk zamykanego zamka.

Zastanawiałem się, jak najlepiej postąpić w tej sytuacji? Walnąć w drzwi? Albo zadzwonić na policję? Ale krzyki ofiary nie trwały długo, wszystko ucichło. Po chwili stania przy drzwiach wróciłem do oglądania litografii. Minęło kolejne pięć minut, gdy z innych drzwi z wewnętrznych pokoi do sali wybiegł, mnąc w ręku swój okrągły zabawny kapelusz, pan z bokobrodami. Był czymś bardzo napalonym i wściekłym.
- Nigdy więcej moja stopa nie przekroczy progu tego przeklętego zakładu! - krzyknął do idącego za nim z niewzruszoną twarzą administratora i wybiegł na ulicę, głośno trzaskając drzwiami.
- Proszę mi powiedzieć, może ktoś tutaj potrzebuje pomocy? Przepraszam, ale przypadkowo usłyszałem czyjeś krzyki, -zapytałem administratora.
- Nie martw się, drogi panie, wszystko w porządku, wszystko w porządku. Po prostu dziewczyna przypadkowo upuściła rekwizyty na nogę. Nic się nie stało. Wszystko w porządku. Masz jakieś pytania dotyczące ekspozycji? - jego okrągła wschodnia twarz zamazała się w uśmiechu.

- Nie, - odpowiedziałem sucho i odwróciłem się od niego do obrazow. Chciałem odejść, mimo że nie obejrzałem jeszcze trzeciej, ostatniej części wystawy, "Niebo". I wtedy poczułem zbliżający się napad padaczkowy. Preludium trwało kilka sekund. Zamarłem, wszystko w moim ciele stało się jakby nieważkie, przewiewne. Nie było myśli, tylko poczucie nieskończonej wolności i lotu. A potem upadłem na podłogę...

Obudziłem się w karetce po około pół godzinie. Natychmiast obmacałem pierścień. Dzięki Bogu było na miejscu. Pamiętałem wszystkie wizje, które odwiedziły mnie podczas napadu i wszystko, co bezpośrednio go poprzedzało. Wizje były bardzo dziwne i przerażające... Widziałem starszego pana z bokobrodami. Stał półnagi, z pożądliwym, obrzydliwym uśmiechem, obejmując młodą Alicję od tyłu za talię. Ona też była półnaga, w samych majteczkach, stała odwrócona do niego plecami, jej twarzy nie było widać, ale to była ona i wiedziałem o tym. Potem widziałem sceny wojny, bombardowania, zniszczenia, śmierci. Kto i z kim walczy - tego mi nie było ujawniono. Widziałem naszego prezydenta, Andrzeja Dudę. Stał na podium wśród oklaskiwanych ludzi i przytulił nieznanego mi mężczyznę z czarną bródką, ubranego z jakiegoś powodu nie w garnitur jak wszyscy inni, ale w dżinsy i ciemnozieloną koszulkę. Widziałem też wiele okropnych i dziwnych rzeczy, o których przedwczesne byłoby opowiadanie... Zdecydowanie były to obrazy przyszłości. Ich głębokie znaczenie nie było dla mnie w tym momencie jasne. Ale zrozumiałem, że te wizje przyszły do mnie z jakiegoś powodu i że nadejdzie czas, kiedy będę mógł zrozumieć, co to wszystko znaczy...

Rozdział III. Centrum sztuki Kindzmarauli.

Aleksander Kindzmarauli, właściciel centrum sztuki przy ulicy Wielkiej, był tego dnia poirytowany i ponury. W rzeczywistości był poirytowany i ponury przez cały czas, wszystkie ostatnie lata swojego życia. Ale były dni, takie jak ten, w których bez żadnego zewnętrznego powodu jego niezadowolenie z życia i otaczających go ludzi osiągnęło stopień oczywistej manifestacji choroby. Siedząc przed komputerem przy biurku w pokoju centrum sztuki, który służył mu jako osobista sypialnia, a jednocześnie gabinet roboczy, Kindzmarauli liczył zysk netto z ostatniej wystawy w Rzeszowie, w województwie Podkarpackim. Zyski były marne, a to jeszcze bardziej potęgowało jego ponury nastrój. Gwałtownie odrzucił mysz, podniósł się i podszedł do okna. Na parapecie był talerz z resztkami barszczu, który już dawno ostygł. Kindzmarauli stał przez chwilę, w zamyśleniu oglądając martwą muchę w zupie, po czym wziął łyżkę i spróbował. Podszedł do drzwi i głośno krzyknął na korytarz: "Alicja !"

Córka, wybiegając z pokoju, zbliżyła się do ojca.
- Weź talerz na parapecie i wlać barszcz do garnka, ja wieczorem zjem. Tak, i nie zapomnij usunąć muchy z talerza, - rozkazał groźnie. 
- Ale tato... Alicja próbowała coś powiedzieć.
- Rób, co powiedziałem.

Z niefortunnym spojrzeniem biorąc talerz, Alicja wyszła. Aleksander Kindzmarauli wrócił do swojego biurka, wziął butelkę białego gruzińskiego wina "Tsinandali", która stała na podłodze obok krzesła, usiadł, nalał sobie pełną szklankę, opróżnił ją i, kładąc ręce za głową, zamknął oczy.

Zdrzemnął się i we śnie ukazały mu się góry Kaukazu z ośnieżonymi szczytami, Zielona dolina, dom rodzinny, jego dziadek, Herakliusz, starannie zbierający kiście winogron, lśniących w promieniach słońca, do dużego wiklinowego kosza. Nagle, w jednej koszuli nocnej, z rozczochranymi włosami, w winnicy pojawiła się żona i z zrzędliwym krzykiem zaczęła oskarżać go, Aleksandra Kindzmarauli, o zrujnowanie jej życia, że gdyby nie on, to ona... Kindzmarauli obudził się i nalał sobie kolejny kieliszek wina.

Żona. Ożenił się z nią jeszcze bardzo młodo, zaraz po służbie w Armii Radzieckiej. Żona pochodziła z Mołdawii, ale była nie mołdawką, a gagauzką, pochodzącej z małego narodu tureckiego, który od czasów starożytnych mieszkał w regionie Morza Czarnego. Poznali się na plaży w Batumi. Przyjechała do Gruzji na wakacje z koleżanką, studentką. Aleksander wtedy postanowił odwiedzić morze po raz drugi w życiu. Dziewczyna chciała szybciej wyjść za mąż. Ognisty i, jak sądziła, obiecujący Gruzin zrobił na niej wrażenie. Pociągało go jej ładne ciało i, jak sądził, ustępliwość .

ZSRR został zniszczony. Gruzja rozpoczęła samodzielną podróż po morzach wszelkiego rodzaju wolności i kapitalizmu. Statek co prawda nie miał żadnego sprzętu do takiej podróży, ale nikt o tym nie pomyślał. Podobnie jak wielu Gruzinów w tym czasie, młody Kindzmarauli, niegdyś apolityczny i lojalny wobec ustroju sowieckiego, stał się zagorzałym antykomunistą. Ale komuniści odeszli, a dobre życie dla Gruzji nie nadeszło. Wręcz przeciwnie, nastała prawdziwa bieda i chaos. Kindzmarauli znalazł wyjaśnienie tego dziwnego i niezrozumiałego dla jego mózgu rozwoju wydarzeń, że to wszystko wina Rosji i Rosjan. Największą część jego duszy zajmowały myśli i troski o pieniądze. Ale najważniejszą rzeczą, która dała mu powód, by uważać siebie za osobę inteligentną, była zoologiczna rusofobia. Agitował wszystkich, których można było, za najbardziej skrajnymi gruzińskimi partiami nacjonalistycznymi, wspierał bandytę Gamsakhurdia i nienawidził Szewardnadze, aktywnie uczestniczył w "rewolucji róż", był szczęśliwy, gdy Saakaszwili doszedł do władzy.

Żona urodziła mu troje dzieci - najstarszego, Wasilija, średnią córkę Sofiko i najmłodszą, Alicją. Na tle powszechnej biedy Kindzmarauli, dzięki zręczności Aleksandra i wyrachowaniu jego żony, żyli stosunkowo dobrze. On pracował jako administrator w miejscowej szkole. Ona uczyła matematyki w tej samej szkole. Wszyscy znajomi, przyjaciele i sąsiedzi szanowali ich, uważali za inteligentnych ludzi i członków swego rodzaju miejskiej "elity". Tak, według standardów Gruzji było to miasto, choć pod wieloma względami przypominało dużą wioskę.

Prawdziwe szczęście uśmiechnęło się do Aleksandra, gdy przypomniał sobie o nim daleki krewny i podobnie myślący człowiek, który w tym czasie robił szybką karierę w administracji Saakaszwilego. Została zawarta niepisana umowa - krewny daje niewielki kapitał początkowy, ale co najważniejsze - zapewnia reżim największego uprzywilejowania, licencji, zezwoleń, a także stwarza problemy konkurentom. Krótko mówiąc - daje "dach". Kindzmarauli bezpośrednio kieruje biznesem i regularnie odpina "dachowe" odsetki. Firma importująca sprzęt komputerowy i elektronikę użytkową z Chin i Europy nabrała rozpędu. Kindzmarauli przeprowadził się z rodziną do Tbilisi, otworzył tutaj jeden duży sklep i kilka mniejszych sklepów.

Wszystko było w porządku, ale właśnie w tym okresie stosunek Aleksandra do żony zaczął się zmieniać. Nie rozumiał już, dlaczego ta brzydko obrzmiała, zrzędliwa w codziennych sprawach i nieszczera w swojej opiece nad nim baba jest obok niego. Nie ma było już śladu po jej ustępliwośći i ładności ciała. Stopniowo, coraz mocniej, zaczął ją bić. Płakała, powiedziała Alicje, najbliższej jej sercu z dzieci, że prawdopodobnie opuści Aleksandra, zabierając ją ze sobą. Ale nie mogła wyjść poza słowa...

Tak oni żyli. Ale nagle stało się, że Kindzmarauli stracili swoje bogactwo. Saakaszwili padł. Rozpoczęła się walka klanów urzędników i mafiosów o redystrybucję tłustych miejsc we władzy. Patron Aleksandra stracił stanowisko. W sklepach Kindzmarauli przeprowadzono nalot wszelkiego rodzaju kontroli, wystosowano gigantyczne grzywny i nałożono zakazy. Aleksander był jeszcze bardziej rozgoryczony. Relacje między małżonkami zamieniły się w piekło. Krótko po kolejnym, bardzo ciężkim pobiciu, żona doznała udaru mózgu. Pomoc się spóźniła, zmarła.

Kinzmarauli połykał kurz, chodząc po sądach i udowadniając prawa do swojego handlu. Ale wszystko było na próżno. Co więcej, niektórzy, szanowani w nowym rządzie ludzie, powiedzieli mu wprost, że jeśli się nie pogodzi, zostanie postawiony w stan oskarżenia i "zamkną" go w więzieniu. Następnie oddał biznes za bardzo niską cenę przedstawicielowi zwycięskiego klanu.

Starsze dzieci, Wasilij i Sofiko, były już dorosłe, ale nie miały jeszcze własnych rodzin. Alice miała tylko 12 lat. Kindzmarauli zastanawiał się, co dalej. Ktoś ze znajomych zasugerował mu pomysł - kupować niedrogie grafiki i litografie mniej lub bardziej znanych mistrzów i robić płatne wystawy. Kindzmarauli spodobał się pomysł, ale od razu wiedział, że w biednej Gruzji nie zarobisz na tym. Ale w Europie jest całkiem możliwe. Sprzedał mieszkanie w Tbilisi, samochód, biżuterię żony i inne kosztowności, a wszystkie pieniądze zainwestował w zakup artefaktów. Wyszukiwał je na stronach internetowych w całej Europie, Rosji i krajach byłego ZSRR. W rezultacie powstała imponująca kolekcja, na podstawie której można było przygotować kilka ekspozycji wystawowych. Kindzmarauli załatwił wizę Schengen dla siebie i dzieci, kupił bilety. Dzieci same, bez ojca, poszły na cmentarz, gdzie ich matka znalazła wieczny spokój. Następnego dnia samolot z pozostałymi członkami rodziny Kindzmarauli wzbił się w niebo z lotniska «Shota Rustaveli» w Tbilisi i obrał kurs na Europę.

Osiedlili się w Amiens, stolicy Francuskiej Pikardii. Kindzmarauli zdawał sobie sprawę, że w nasyconym wydarzeniami artystycznymi Paryżu jego wystawy będą prawie niewidoczne. A ceny mieszkań w prowincji były niższe. Rodzina osiedliła się w nowym miejscu. Inteligentna Sofico natychmiast spotkała się w nocnym klubie z francuskojęzycznym Kanadyjczykiem z Quebecu, który przyjechał zobaczyć historyczną ojczyznę. Udało jej się tak mocno zaimponować solidnemu panu, że oświadczył się jej. Sofiko bez wahania zgodziła się go poślubić i odleciała z rodzinnego gniazda do Kanady. Wasilij nie wychodził z cienia ojca, słuchał go we wszystkim i przestrzegał jego woli. Zaczął uczyć się rysowania i ku własnemu zdziwieniu okazało się, że rysuje całkiem nieźle.

Ciężko było tylko Alicji. W jej charakterze nie było dużo ustępliwośći która tak bardzo podobała się jej ojcu, co dodatkowo potęgowało wczesne dojrzewanie. Jej największe ze wszystkich dzieci powinowactwo do matki, również nieświadomie irytowało Kindzmarauli. Krzyczał na córkę z jakiegokolwiek powodu, a potem zaczął ją bić.

Trwało to dwa lata. Plany Kinzmarauli dotyczące szybkiego wzbogacenia się w Europie okazały się próżną. Wystawy pozwalały tylko ledwo wiązać koniec z końcem. Władze francuskie odmówiły Kindzmarauli długoterminowego pobytu. Aleksander postanowił przenieść się z dziećmi na Łotwę. Jednak i tutaj się nie zakorzenili. Dochody z wystaw w małych i biednych krajach bałtyckich były jeszcze mniejsze niż we Francji. Aleksander był zirytowany rosyjską mową, którą słyszał na każdym kroku na ulicach Rygi, ponieważ połowę ludności stolicy Łotwy stanowią rosyjskojęzyczni. Jego zdrowie bardzo się zachwiało. Lekarz zdiagnozował jednocześnie kilka chorób przewlekłych. Jakoś Alicją poszła do apteki - ojciec miał atak nadciśnienia i pilnie potrzebował lekarstwa. Alicją nadal nie mówiła dobrze po łotewsku i zwróciła się do farmaceuty po rosyjsku. Kobieta w wieku około 50, chuda jak deska, surowo odpowiedziała, że Alicją powinna mówić tutaj po łotewsku. Alicją zaczęła wyjaśniać, że jest niedawno w kraju i że jej ojciec pilnie potrzebuje lekarstwa. Farmaceuta potraktowała to jako kłótnię i przerwała jej mowę gniewnym, donośnym głosem: "Mów po łotewsku, albo wezwę policję językową!" Alicją przestraszyła się i wybiegła z apteki.

Rodzina przeniosła się do Polski. Jako lokację Aleksander wybrał Poznań. W Poznaniu, jak donosili mu dawno już mieszkający w Polsce znajomi emigranci - większa, niż w innych polskich miastach, zwłaszcza wschodnich, warstwa wykształconych, inteligentnych ludzi. A większość z tych wykształconych ludzi jest liberalnie myśląca, postępowi, tolerancyjni. Kindzmarauli sprzedał część swojej kolekcji i wynajął lokal przy ulicy Wielkiej.

Alicję ułożył w liceum im. Kazimierza Wielkiego. Przeżywając tragedię matki, z którą rozwinęła najsilniejszy związek emocjonalny, Alicją nienawidziła ojca całym sercem, zamknęła się w sobie i większość czasu spędzała w Internecie. Jej stosunek do ojca przenosił się w tym czasie na wszystkie jego wartości. Na wszystkie, o których mówił. Ponieważ praktyczne pragnienie sukcesu, bogactwa materialnego, było w tej rodzinie jakby samo w sobie dorozumianym i nie potrzebującym uzasadnienia aksjomatem, nad-wartością, od której odpychano i do której wracała świadomość. W przeciwieństwie do ojca, który uważał się za prawdziwego Gruzina i wcale nie dążył do zostania "Europejczykiem", Alicją chętnie wchłaniała wszystkie "europejskie" wartości i nie tylko próbowała zapomnieć o bardzo osobliwej mentalności ludzi swojej ojczyzny, ale nawet próbowała mówić po gruzińsku tak rzadko, jak to możliwe.

Minął rok ich życia w nowym miejscu i ujawniła się jedna okoliczność, która sprawiła, że bicie córki przez ojca było jeszcze bardziej okrutne i regularne. Aleksander i Wasilij dowiedzieli się kiedyś, że Alicją komunikuje się przez Internet z facetem o imieniu Vladimir, Rosjaninem starszym od niej o dziesięć lat. Dowiedzieli się również, że komunikacja internetowa nie była wcale niewinna. Gruzińskie zwyczaje, zwłaszcza na wsi, potępiają wszelkie rodzaje seksu przed ślubem. Na żądanie ojca, by zaprzestała komunikacji z Władimirem, Alicją odpowiedziała odmową, natychmiast otrzymując policzek i serię ciosów. Aleksander nie odebrał smartfona Alicji, ponieważ był jej potrzebny do nauki. Jednak kazał Wasilijowi stale monitorować siostrę, podsłuchiwać ją przy drzwiach jej pokoju i donosić mu. Po tym, jak kilka razy została złapana na gorącym uczynku i pobita, Alicją zaczęła wychodzić na wideo-randki z Władimirem tylko w krótkich odstępach czasu w drodze z liceum do domu lub kiedy udało jej się wyjść z domu w razie potrzeby.

A przy tym wszystkim Kindzmarauli na swój sposób kochał córkę w głębi duszy. Często czuł wyrzuty sumienia. Zdarzało się, że próbował przywrócić z nia normalną komunikację, dając jej prezenty i starając się, o ile pozwalał na to jego surowy temperament, okazywać ciepło. Oczywiste ze jego agresywność wynikała między innymi z jego chorób ciała. Ale oczywiste jest również, że po każdym skandalu, przeklinaniu i pobiciu córki, jego stan zdrowia stawał się jeszcze gorszy. A to z kolei podsycało jeszcze większą agresję.

Więc, Kindzmarauli odsączył kieliszek wina i znów wrócił do liczenia dochodów i wydatków z wystawy w Rzeszowie. Minęło dwadzieścia minut i do pokoju wszedł pan z "artystycznymi" bokobrodami, łysą głową i zabawnym okrągłym kapeluszem w dłoni. Był to Mark Minimowicz, emigrant z Białorusi. Minimowicz pojawił się w Poznaniu dawno , ćwierć wieku temu, wkrótce po rozpadzie ZSRR, i zajmował się tutaj tym, że na zamówienie lokalnych urzędników i właścicieli różnych prywatnych firm malował na ścianach kompozycje sztuki ulicznej.
- Ach, to Ty, - odrywając się od ekranu, z nutką irytacji powiedział Kindzmarauli po rosyjsku, - No usiądź, skoro przyszedłeś. Co masz?

Z nieprzyjemnymi dla Aleksandra intonacjami słodkiej "Europejskiej" uprzejmości, Minimowicz zaczął przedstawiać swój projekt. Projekt polegał na zorganizowaniu w Centrum Sztuki Kindzmarauli wystawy fotografii, dokumentów archiwalnych i wszelkiego rodzaju innych przedmiotów. A wszystko to miało być zjednoczone myślą, że Polska i Białoruś to jeden kraj i tylko przeklęci źli Moskale zawsze utrudniali jej dobrobyt. W emigracyjnej społeczności Poznania wszyscy znali Minimowicza jako historycznego rekonstruktora Rzeczypospolitej. Poznając ludzi, z dumą nazywał "herbem", do którego należeli szlachcice z województwa Grodzieńskiego Minimowiczi. Wielu nie zdołało powstrzymać uśmiechu, tak silny był komiczny efekt niedopasowania obrazów, prawdziwego pana Minimowicza i szlachciców starej Rzeczypospolitej. Minimowicz wziął jednak te uśmiechy za znak aprobaty i zainteresowania.

- Ta wystawa zostanie zauważona w Urzędzie Miasta i Województwa. Będą nas szanowaćnas jeszcze bardziej. Będą zamówienia, może dostaniemy dotację. Cóż, mój drogi przyjacielu, zgadzasz się? - skończył Minimowicz.
- Nie. Nie jestem zainteresowany. To wszystko, z czym przyszedłeś?  Mam dziś dużo do zrobienia, -odpowiedział sucho Kindzmarauli.
- Jak? - obrażony powiedział Minimowicz, - Czy nie chce pan zrobić dobrego uczynku dla Polski?
Kindzmarauli, wpatrując się w monitor, jakby nie usłyszał pytania.
- A Moskali? Musimy walczyć z nimi na wszystkie sposoby. I wystawa też o tym będzie, - próbował wejść z drugiego końca Minimowicz.
Kindzmarauli odwrócił się do niego twarzą, błyszcząc oczami;
- Dobra, słuchaj. Chciałem srać na Twoją Polske. Niedawno pojechałem z Rzeszowa na Ukraine, do Lwowa. Ukraina wkrótce będzie taranem przeciwko Rosji. Jest tam wszystko, co potrzebne - fanatyczna młodzież, twarda ideologia, kult Bandery, nienawiść do Moskali. Ale co najważniejsze, Zachód inwestuje w Ukrainę pieniądze i przygotowuje z niej taran. A w Polsce tego nie ma. Przynajmniej teraz. Nie ma ideologii. Tylko cyrk w którym niektórzy Liberalni klauni kłócą się z konserwatywnymi klaunami. Piłsudskiego w słowach szanują, ale nie tak, by kult był. Moskale nie lubią, ale nie tak, że prawdziwa nienawiść była. A co najważniejsze, Zachód nie inwestuje w Polske, żeby była taranem. Może w przyszłości będzie inaczej, ale na razie tak.

- Ale... Jak to jest? Myślałem... - wymamrotał zdezorientowany Minimowicz. 
W tym momencie do pokoju wszedł Wasilij, szybko podchodząc do ojca, powiedział mu coś do ucha. Twarz Kindzmarauli poczerniała. Wstał ciężko, rzucił Minimowiczowi: "Czekaj na mnie tutaj" i wyszedł z synem.

Oto, co się stało. Kiedy Alicja rozmawiała z Mateuszem w sali, Wasilij wszedł do jej pokoju i zobaczył, że zostawiła swój smartfon na materacu. Tak, Alicja spała na materacu na podłodze. To była dla niej dodatkowa kara ustanowiona przez ojca, ale także w celu zaoszczędzenia budżetu rodziny. Właściwie Alicja zamknęła dostęp hasłem, ale ekran smartfona jeszcze nie zgasł, więc Wasilij mógł obejrzeć informacje. Natychmiast zobaczył, że Alicja tego dnia rozmawiała przez wideo w Watsapp z Władimirem.

Alicja była jeszcze na sali, kiedy ojciec i brat przyszli do jej pokoju. Kindzmarauli wysłał po nią syna. 
- Znowu rozmawiałaś z tym obszczymurkiem?!! Widzieliśmy wszystko w smartfonie!!! - Kindzmarauli ryknął, gdy Alicja wróciła. 
Alicja milczała, stojąc przed ojcem jak mysz przed wężem.  Wiedziała już, co na nią czeka i drżała wewnętrznie. Jej myśl i wola zostały sparaliżowane. Ale Alexander Kindzmarauli potraktował jej milczenie jako wyzwanie.
- Ach tak, drań?!

Kindzmarauli chwycił ją obiema rękami za górę sukienki, kopnął ją siłą w nogi, powalił na podłogę, usiadł całą swoją tuszą (ważył około centnera) na jej brzuchu i zaczął rozdawać jej ciężkie klapsy w głowę. Alicja krzyczała. Kindzmarauli przerwał i zapytał Wasiliego; "Czy drzwi do sali są zamknięte?" 
- Nie krzycz! Komunikujesz się z tym łajdakiem? - warknął, gdy Wasilij wyszedł. 
Alicja nie mogła nic powiedzieć. Nowa fala wściekłości uderzyła w głowę Kindzmarauli i zaczął dusić córkę...

Gdy Kindzmarauli bił córkę, Minimowicz pozostał w jego pokoju. Podobnie jak Mateusz usłyszał krzyki Alicji, ale od razu zdecydował, że w tej sytuacji nic nie może zrobić. Znał surowy temperament swojego kumpla. Aleksander był silnym, krępym mężczyzną. Słaby i, co najważniejsze, tchórzliwy, Minimowicz zdawał sobie sprawę, że on sam w pełni dostałby łomot, gdyby interweniował. Nie chciał też dzwonić na policję - doprowadziłoby to do tego, że dostęp do Centrum Sztuki Kindzmarauli byłby dla niego zamknięty na zawsze. A on bardzo chciał tu przychodzić raz po raz. W końcu tego dnia przyszedł nie tylko po to, by zaproponować projekt Kindzmarauli, ale także po to, by zobaczyć Alicje. Od ich pierwszej znajomości, która wydarzyła się tutaj, w Centrum Sztuki półtora roku temu, Minimowicz bardzo lubił ładne ciało Alicji. Doświadczony rozpustnik natychmiast ustalił, że młoda dziewczyna jest jakby utkana z pożądania. Zanikające pragnienie Minimowicza budziło się, gdy podczas wizyt u Kindzmarauli udało mu się ją zobaczyć i zamienić z nią kilka słów. Minimowicz, krzywonogi, łysy, z brzuchem i w okularach nie wywoływał u Alicji zainteresowanie seksualne. Wiedział o tym doskonale. Ale wiedział też o jej sytuacji, a co najważniejsze, czuł jej charakter, jej życiowe credo. I jeszcze jedno. Bezsilny z osobna, Minimowicz czuł, że jest częścią siły. Ciężkiej, gigantycznej jak siła przyciągania kosmicznej czarnej dziury, siły. Siły ustalonego porządku, siły zwykłego biegu życia "przy zdrowych zmysłach" większości, siły nieubłaganego biegu okoliczności, siły losu. Poza swoimi rozbieżności biznesowymi i politycznymi, ponad różnicami narodowymi, minimowicze, kindzmarauli, emigranci w Poznaniu i ich przyjaciele-Polacy - należeli do jednego żywiołu. A pewna ciemna intuicja podpowiadała starszemu, przeciętnemu i brzydkiemu dekoratorowi, że może jego pragnienie opanowania ciała Alicji, a może nawet współżycia z nią, nie jest tak beznadziejne, jak się wydaje.

Kindzmarauli nie udusił swojej córki na śmierć. W pewnym momencie poczuł, że oczy ciemnieją, a ręce słabną i zdał sobie sprawę, że jeśli się nie zatrzyma, wtedy straci przytomność. Wrócił do siebie.
- Nadal tu jesteś? Zostaw mnie, -dysząc się, siadając przy stole powiedział do Minimowicza.
- Dobrze, dobrze, ale chciałem tylko powiedzieć jedną rzecz, - nabierał odwagi Minimowicz. 
- Co jeszcze?
- Wydaje mi się, że zbyt surowo wychowujesz Alicje. Lepiej by było osiągnąć cel łagodniej, bardziej pedagogicznie...
- Wynoś się! - Aleksander chwycił ze stołu pusty kieliszek i udawał, że jest gotów rzucić go w Minimowicza.

Minimowicz podskoczył i prawie biegiem uciekł z pokoju. 
Teraz, gdy nie czuł się zagrożony, nagle zagotował się oburzenie. Szczególnie chciał, aby Wasilij, który go eskortował, zobaczył to oburzenie i poinformował o nim ojca. 
- Nigdy więcej moja stopa nie przekroczy progu tego przeklętego zakładu! - krzyknął do Wasilija Kindzmarauli, po czym wybiegł na ulicę i zatrzasnął drzwi.
Ale to nie była prawda.

Rozdział IV. Relacja Alicji z pierwszej sesji u psychoterapeuty Bożeny Komarowskiej.

- Cóż, po jednym z pobicia, kiedy mój ojciec prawie mnie udusił, Władimir nalegał, żebym poszedła ze skargą na policję. Potem prokurator poszedł do sądu i w rezultacie zostałam wysłana do sierocińca dla dziewcząt. Placówka ta była pod patronatem Kościoła katolickiego, wszystkie wychowawczynie były zakonnici. Wypuszczano mnie ze sierocińca do Liceum na zajęcia. To był moje pierwsze sierociniec i było mi tam bardzo źle. Dziewczyny z schroniska uważali, że jestem kapusiem, fałszywa, no i ogólnie... Raz powiedziałam to, czego, jak się później okazało, nie można było powiedzieć, głównej nauczycielce, matce Cecylii. I dostałam "ciemną". Ale po prostu nie wiedziałam...

Nie byłam tam długo, tylko dwa miesiące. Zgodziłam się na propozycję ojca, by wrócić do domu. Ojciec kupił mi wtedy w prezencie psa, foksteriera i nazwałam go Archie. Nadal komunikowałam się z Władimirem, gdy tylko miałam okazję zadzwonić do niego przez Vatsap lub napisać do niego. Przez pierwsze dwa lub trzy tygodnie ojciec mnie nie bił. Potem znów zaczął bić. Ogólnie czułam się wtedy bardzo źle. Nie wiedziałam, jak mam dalej żyć i co mnie czeka. Nikomu nie wierzyłam. Nawiasem mówiąc, nie ufam i teraz nikomu. Nie chciałam rozmawiać z ludźmi, bałam się ich. Wiesz... Byłam tak zła na ojca i brata, że pewnego dnia... Cóż, pewnego dnia mój ojciec mnie bił, a mój brat stał obok i śmiał się. To było po południu. Potem siedziałam w swoim pokoju, płakałam i myślałam... A wieczorem wziąłam patelnię z kuchni, podszedłam od tyłu do brata i uderzyłam go w głowę. Wezwano karetkę, ale nie było nic poważnego.
A potem zdarzyło się bardzo ważne wydarzenie. Poznałam Andrzeja.

Pojawił się w moim życiu zupełnie niespodziewanie, jak anioł z nieba. Podobnie jak Władimir, był Rosjaninem, a także z Sankt Petersburga. Wpadł na ten sam pomysł biznesowy, co mój ojciec - kupować litografie i ryciny oraz robić wystawy i postanowił zacząć od wystawy litografii Dali. A mój ojciec właśnie w tym czasie sprzedawał przez Internet kolekcję litografii "Boska komedia". Andrzej skontaktował się z nim i uzgodnili, że Andrzej przyjedzie do Poznania i zapłaci gotówką. No tak ... Uzgodnili dzień, to było pod koniec sierpnia. Ale tego dnia ojciec i brat wrócili do naszego Centrum Sztuki dopiero po południu. Byli we Wrocławiu, gdzie zakończyła się u nas wystawa. A Andrzej przyjechał autobusem do Poznania bardzo wcześnie, o siódmej rano. No tak ... Przyszedł do Centrum Sztuki tuż przed otwarciem, o 10 rano. A ja byłam administratorem, zamiast brata. Tak się poznaliśmy. Od razu mnie oczarował. Jest taki jasny, wesoły, zabawny, seksowny. Wykształcony i obiecujący. Tak, można powiedzieć, że zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Nigdy nie sądziłam, że może mi się to przydarzyć...

Rozmawialiśmy na różne tematy przez dwie godziny, pokazałam mu mój pokój. opowiedziała o sobie, o swojej matce, o rodzinie prawie wszystko. I zrozumiałam, że jestem dla niego interesująca. Potem, kiedy przyszedł ojciec i brat, Andrzej negocjował z nimi i zawarł umowę. Nawiasem mówiąc, uprzedziłam Andrzeja, że mój ojciec chce go oszukać, że w kolekcji brakuje kilku litografii. Tak więc Andrzej nalegał, aby cena została obniżona. Dla nikogo nie zrobiłabym tego, ale dla niego zrobiłam. A ojciec nic nie zauważył, w sensie tego, że coś się między nami dzieje. Z moich opowieści Andrzej już zrozumiał o moim ojcu. I staraliśmy się tego nie pokazywać.

No tak... A potem ojciec i brat poszli zjeść kebab w kawiarni, a Andrzej musiał pakować litografie do pudełek. A ja miałam siedzieć w swoim pokoju i przygotowywać prace pisemne dla Liceum. Ale zamiast tego Andrzej i ja pobiegliśmy na strych naszego domu. I tam...

Wcześniej nigdy nie miałam nic z mężczyzną. Całowałam się tylko raz z facetem w moim wieku. To było jeszcze na Łotwie, przez przypadek. Ale... Wiedziałam już wszystko na ten temat z Internetu. A tym razem z Andrzejem było o wiele więcej niż pocałunki... Ale nie chciał mnie wykorzystać. Cóż, rozumiesz. Myślę, że nie pozwoliłabym mu mnie wykorzystać, gdyby chciał. Nie znaliśmy się zbyt długo. No tak... Andrzej od razu powiedział mi, że jest w związku z inną dziewczyną. Ale ten związek jest skomplikowany. I pomyślałam, że uda mi się sprawić, by kochał tylko mnie.

Andrzej wyjechał do swojej ojczyzny. Zaczęliśmy codziennie dzwonić i korespondować na Vatsapp i Facebooku. Czułam się jego obecność i znacznie łatwiej mi było żyć niż wcześniej. Rozmawiałam też z Władimirem, ale rzadziej. Widzisz, kiedyś myślałam, że kocham Władimira, że to prawdziwa miłość, ale to nie była prawdziwa miłość. Władimir był znacznie niższy ode mnie. Nie miał stałej pracy, mieszkał u matki, był chuliganem na ulicach. Oczywiście bardzo mi pomógł, doradził mi, jak zachowywać się z ojcem i ogólnie... Ale zdałam sobie sprawę, że Władimir zdradza mnie z moim czasem, czyli, że on jest bez perspektyw.

No tak... Opowiedziałam Andrzejowi wszystko, co dzieje się w moim życiu, aż do drobiazgów. Ale widziałam, że Andrzej nie zakochał się we mnie tak bardzo, jak ja w nim. Nie okazywał dużo ciepła, jakby trzymał dystans. Ale nie obwiniałam go, ale wręcz przeciwnie, starałam się pokazać, jak bardzo go kocham. Wiem sobie doskonale, że jestem dziwna, nie taka jak wszyscy inni. W Gruzji czułam się obca wszystkim... Czasami patrzę na siebie z zewnątrz i myślę: "Jaka jestem dzika". A kiedy mój ojciec zaczął mnie bić, jest we mnie tyle problemów... Zanim do ciebie przyjdę, pani, sama starałam się zrozumieć siebie, czytałam książki o psychologii. Znalazłam objawy zespołu pourazowego i kilka innych objawów, ale nie jestem lekarzem, nie mogę być pewna.

Nic nie powiedziałam Włodzimierowi o Andrzeju. Ale poczuł, że się do niego ochłodziłam. Jeszcze wcześniej często zachowywał się wobec mnie jak dyktator. A kiedy zobaczył, że się od niego oddalam, zaczął zachowywać się w ten sposób jeszcze bardziej. I coraz bardziej się na niego denerwowałam. Znalazł jakoś pieniądze i przyjechał z Petersburga do Poznania. Spotkałam się z nim w mieszkaniu, które wynajął na jeden dzień. Ale nic między nami nie było. Odszedł na mnie bardzo zły. I wyobraź sobie, potem przez kilka dni chodziłam cała dręczona wątpliwościami, czy postąpiłam słusznie, że "nie dałam" mu? Podzieliłam się nawet tymi wątpliwościami z Andrzejem. Bo jak już powiedziałam, Andrzejowi opowiadałam wtedy absolutnie wszystko, nawet moje erotyczne sny. Chciałam, żeby docenił moją szczerość, ponieważ z ludźmi, którzy nie są dla mnie bliscy, jestem zamknięta i nie jestem szczera. Ale nie to jest najważniejsze, ale oto co. Kiedy analizowałam siebie, zdałam sobie sprawę, że nie mogę żyć bez aprobaty mojego wewnętrznego świata przez bliską mi osobę.

Nikomu nie wierzę, w nic nie wierzę. Kiedy byłam w katolickim sierocińcu, zakonnice nauczyły mnie religii, chciały, żebym przeszła z prawosławia na katolicyzm. Ale nie wierzę w boga. W żadnego boga. Ojciec próbował też uczyć mnie swoich poglądów, ale jest to dla mnie obce, wziąłam od ojca tylko to, co może być przydatne w życiu praktycznym. Znam kilka języków, polski, rosyjski, francuski, angielski, trochę łotewski i gagauski. Ale po co? Pewnie gdyby nie tragedia w naszej rodzinie, to nie myślałabym o tych wszystkich rzeczach i żyłabym po prostu jak na przykład moje koleżanki z Liceum, Aleksandra Czajkowska i Agata Urbanek. Mają się dobrze, wszystko przychodziło im łatwo i często im zazdroszczę.

Po spotkaniu z Andrzejem zacząłam intensywnie rysować. Czytałam samouczki, podręczniki. I rysowała rysunki ołówkiem i akwarelami. Wcześniej rysowałam, ale rzadko. Kiedyś, jeszcze we Francji, po tym, jak mój ojciec mnie pobił, narysowałam rysunek, który Andrzej bardzo lubił, kiedy mu go pokazałam. Narysowałam tam pluszowego Kubusia Puchatka z postrzałowym na wylot sercem, a w tle dziewczynkę z pistoletem, jakby siebie... Chciałam, żeby Andrzej zobaczył, że ja też coś potrafię, że też jestem osobą kreatywną. A Andrzej jest kreatywnym człowiekiem. Ale poza tym oczywiście myślałam, że może zostanę artystką i zarobię pieniądze na rysowaniu.

Naprawdę chciałam, żeby Andrzej był mój. A jeśli czegoś chcę, robię po to wszystko. Miałam nadzieję, że dystans z jego strony wkrótce zniknie. Opowiadałam mu o tym, jak nie do zniesienia jest dla mnie życie w rodzinie, o szaleństwie ojca, o tym, że chcę wyjechać stąd, z Polski. Andrzej mnie zrozumiał i obiecał mi pomóc. Teraz czułam się o wiele bardziej pewna siebie. Późną jesienią, w listopadzie, w moim życiu nastąpił kolejny zwrot. Ojciec znów mnie pobił. Nie chciałam już tego znieść. Wybiegłam z domu, to była noc, pobiegłam Wielką na Stary Rynek. Tam poprosiłam jakiegoś stróża, żeby zadzwonił na policję, żeby mnie najpierw zabrano do komisariatu. Oczywiście prawie co minutę dzwoniłam do Andrzeja i informowałam go, co się ze mną dzieje. I radził mi, co mam robić. No tak... A z komisariatu policji skierowano mnie do sierocińca w dzielnicy Wilda. To drugie schronisko było znacznie lepsze niż pierwsze. Instytucja ta należała do państwa, a nie do Kościoła. Zostałam umieszczona w pokoju z inną dziewczyną. Ale potem ona wyszła z sierocińca, więc pokój stał się całkowicie mój. W sierocińcu były nie tylko dziewczyny, ale także chłopcy. Każdy miał inny wiek. Zapewne wiesz, że w polskich sierocińcach wychowankowie są przetrzymywani, zanim władze lokalne będą mogły znaleźć dla nich mieszkanie. W sierocińcu były dwie dziewczyny z dziećmi. Jedna z nich miała już 21 lat. Jedzenie było dobre, ale monotonne i wkrótce miałam dość tej monotonii.

Początkowo czułam się dobrze w sierocińcu. Ale to schronisko miało swoją rutynę i dyscyplinę. Nie tak surowe jak w katolickim sierocińcu, ale wciąż dość surowe. I na tej podstawie zacząłam mieć konflikty z wychowawcami, panami Lukaczem, Skamrotem, panią Waliszewska. Szczególnie Pan Lukacz mnie nie lubił. Z jakiegoś powodu nauczyciele uważali, że muszę być kontrolowana na każdym kroku, dla własnego dobra. Prawdopodobnie dlatego, że wielu uważa mnie za zbyt infantylną. Może mają rację. Naprawdę czasami czuję, że jest we mnie zbyt wiele dziecinności i zależności. Czasami chcę pozbyć się tej cechy. Ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że jest częścią mojej atrakcyjności, że mężczyźni z powodu tej cechy współczują mi. Myślę, że kiedy zacznę mieszkać z ukochanym mężczyzną, będę całkiem dorosła i inteligentna.

Oprócz problemu z wychowawcami był jeszcze problem. Ciągle bałam się, że zostanę deportowana do Gruzji. Widzicie, nasza rodzina mieszkała w Polsce pół-legalnie, ale ojcu jakoś udało się rozwiązać ten problem. No tak... A kiedy znalazłam się w schronisku, poza rodziną, sprawa się pogorszyła. A gdybym została odesłana z powrotem do Gruzji, byłaby to dla mnie katastrofa... Nie, cokolwiek, tylko nie Gruzja.

Czas mijał, a moje wysiłki na rzecz zdobycia Andrzeja nie przyniosły rezultatu. Władimir stał się dla mnie prawie obcy. A potem napisał do mnie ten cholerny Fedor. Do dziś pamiętam, że był to 24 lutego. Fedor był jeszcze starszy od Andrzeja, pracował z nim, jakby był jego wspólnikiem. A ja wcześniej w ogóle nie wiedziałam o jego istnieniu. Potem okazało się, że Andrzej opowiadał mu o mnie...

Pani Komarowska... Ostatnio widziałam sen, a właściwie dwa sny. Co więcej, były tak jasne i żywe i z jakiegoś powodu bardzo mnie podekscytowały. Próbowałam je rozszyfrować, ale nie mogę... No tak... Na początku śniło mi się, że jestem w górach Chewsuretii w miejscu, w którym kiedyś stała wioska, w której przodkowie mojego ojca mieszkali przez setki lat. Chewsuretia to taki obszar w Gruzji. Teraz nikt nie mieszka w wiosce, są tam bardzo trudne warunki do życia. Moi dziadkowie ze strony ojca przeprowadzili się do Osetii Północnej. A ojciec raz zabrał nas, dzieci, do ojczyzny swoich przodków.

Stałam przy zrujnowanej kamiennej ścianie domu, a orzeł krążył nade mną w bezchmurnej wysokości. Tylko orzeł był dziwny. Zamiast szyi i głowy orła miał górną część tułowia i głowę jakiegoś mężczyzny z długą czarną brodą. A potem poszedłam ścieżką i znalazłam się w winnicy przy domu naszej rodziny w Północnej Osetii. A w winnicy był mój ojciec i matka, mili, uśmiechnięci. Głaskali mnie po głowie i mówili czułe słowa. Potem wzięli mnie za ręce i poprowadzili po drodze. Droga zaprowadziła nas do ogrodu. Nie wiedziałam w jakim kraju, ale wiedziałam, że ogród jest w Europie. Ogród był ciepły i przyjemny dla duszy. Tu pojawił się Archie. Początkowo szczekał wesoło, biegając wokół nas i machając kucykiem. Ale potem nagle zjadł zarówno ojca, jak i matkę. Obudziłam się ze strachu, wypiłam wodę, położyłam się ponownie, obróciłam się w łóżku przez pół godziny i zasnęłam.

I miałam już inny sen. Byłam w swoim pokoju w sierocińcu z Archiem. Archie spęczniał i stał się większy ode mnie. I zdałem sobie sprawę, że był taki spuchnięty, ponieważ zjadł moich rodziców. Pokój zaczął się powiększać, a Archie przekształcił się w niezrozumiałe stworzenie podobne do ośmiornicy, okrągłe, z mackami, ale bez oczu. Ponadto wydzielał się z niego śluz. Wszystko było pokryte tym śluzem, śluz spadał z niego ciężkimi kroplami. Stworzenie mieniło się wszystkimi kolorami tęczy. Ale pomimo jego wyglądu czułam, że pochodzi z niego przyjemność. To nie była przyjemność, którą czułam podczas intymnych spraw z mężczyzną, wcale. Raczej przypominało to uczucie, kiedy masz wszystko, nie dbasz o nic i nie martwisz się o nic, i czujesz że wszyscy traktują cię bardzo dobrze.

Stworzenie zaczęło krążyć wokół mnie, machając mackami. Spadały na mnie krople śluzu, ale nie czułam się zniesmaczona, wręcz przeciwnie, przyjemność stała się jeszcze silniejsza. Potem mój pokój powiększony do wielkości domu stał się pełen ludzi. Wasilij i Sofiko, wszyscy moi krewni, wychowawcy sierocińca, nauczyciele Liceum, przyjaciółki, Aleksandra Czajkowska i Agata Urbanek, znajomi i przyjaciele mojego ojca, emigranci i Polacy - wszyscy ustawili się w dwóch szeregach, tworząc jakby drogę do wejścia do tunelu, który pojawił się w ścianie. Zauważyłam, że ściany tunelu pokryte są tym samym szlamem co stworzenie i tak jak stworzenie mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Z tunelu płynęła ta sama przyjemność. Stwór zaczął wołać mnie, żebym poszedła za nim do tunelu. I cały ten tłum ludzi, w którym, ku mojemu zdziwieniu, rozpoznałam Andrzeja, zachęcał mnie do pójścia do tunelu. Ale w tym momencie wewnętrzny głos powiedział mi, że tam, na końcu tunelu, jest pusty pokój z brudnymi betonowymi ścianami i podłogą, a karaluchy biegają po całym pokoju. I że w tym pokoju czas się dla mnie zacznie i nigdy się nie skończy, to znaczy, że wejdę tam w wieczność. Widząc, że waham się iść, stworzenie powiększyło jedną ze swoich macek i skierowało ją na mnie. Macka wniknęła pod rąbek mojej sukienki i polazła na miejsce między nogami. Wtedy obudziłam się w zimnym pocie i przerażeniu.

Nie mogłam już zasnąć, siedziałam na łóżku i myślałam, dopóki nie nadszedł czas, aby iść na studia do Liceum.
Oto, Pani, jak prosiłeś, aby zamknąć Gestalt, szczerze powiedziałam, co się ze mną wtedy działo.

Rozdział V. Mateusz na spotkaniu artystów.

Po wizycie w tym dziwnym Centrum Sztuki na Wielkiej postanowiłem dowiedzieć się więcej o życiu artystycznym w naszym mieście. Dodałem do znajomych na Facebooku malarzy, muzyków, rzeźbiarzy i innych kreatywnych ludzi. Przyglądałem się plakatom na ulicach, zamierzając wziąć udział w ciekawym wydarzeniu. Ale plakat Festiwalu Sztuki Współczesnej na Uniwersytecie Artystycznym, który mnie zainteresował, zobaczyłem w miejscu pracy, w holu Biblioteki Raczyńskiego.

I tak przyszedłem na wydarzenie. Ekspozycja wystawy zajmowała trzy duże sale. Badając instalacje i obrazy, nie mogłem pozbyć się poczucia, że w tych pracach brakuje jednego niezbędnego elementu, który tylko i może wywołać głębokie wewnętrzne doświadczenie w kontakcie z artefaktem. Ponieważ oprócz mojego zanurzenia się w świecie ezoteryzmu badałem także sąsiadujący grunt filozofii, nie było dla mnie trudne sformułowanie dla siebie, że ten element jest transcendencja. Prace, które widziałem, często kolorowe i szokujące, wysokiej jakości pod względem techniki wykonania, czasami bardzo zawiłe - wszyscy oni, z tego czy innego punktu widzenia odzwierciedlały płaszczyznę codziennego życia i nie wznosiły się ponad nią. Nie było w nich duszy, nie było myśli.

Jako gwóźdź wystawy kuratorzy zaprezentowali instalację zatytułowaną "Płodzenie". Kuratorzy byli ludźmi postępowymi i liberalnymi. Ich zdaniem instalacja "stanowiła wyzwanie", "otwierała horyzonty" i tym podobne. Wokół stojącej pośrodku sali instalacji goście tłoczyli się najbardziej. Rozpoznałem w tym tłumie wielu artystów, których wcześniej znałem tylko na Facebooku. Byli tu profesorowie sztuki Małgorzata Kujawska-Murphy i Filip Wierzbicki-Nowak, dyrektor Muzeum w Śremie Mariusz Kondzela oraz inni znani i mało znani w naszym mieście przedstawiciele świata artystycznego. Byli amatorzy, sponsorzy i propagatorzy Sztuki Współczesnej - aktywny liberał, a zarazem zaciekły nacjonalista, właściciel piekarni "Czarny chleb" Pan Jacek Polewski, długogłowy Pan Oskar Wochna, bezczynny i nieinteligentny snob, i inni. W tym tłumie miło rozmawiających ze sobą artystów i około-artystów zauważyłem łysego starszego pana z bokobrodami, tego samego, którego spotkałem podczas mojej wizyty na wystawie Salvadora Dali.

- Przepraszam, panie, czy mógłbyś mi powiedzieć, kim jest ten człowiek z bokobrodami? Czy on też jest artystą? - spytałem u strzyżonego na łyso młodzieńca w czarnych okularach. 
- Ten... To nasz Marek Minimowicz, grafficiarz. Czym się pan zajmuje? Przedstawić Pana Markowi? 
- Nie, Nie, dziękuję. Jestem zwykłym pracownikiem Biblioteki Raczyńskiego. Ostatnio zainteresowałem się sztuką i przyszedłem tutaj.
- Wspaniale. Ja Tobiasz Jankowiak. Jestem studentem Uniwersytetu Artystycznego. Mój pseudonim artystyczny to "Borsuk Junkman". Jak ci się podoba instalacja? - młody człowiek skinął głową na kreację współczesnych artystów.

Kreacja była duża, wielkości ludzkiego wzrostu i dość wyraźną stylizacją żeńskiego narządu płciowego, pochwy. Aby nadać pochwie pewną tajemnicę i wnieść wielką artystyczność, twórcy instalacji wbiłi w niądługie i cienkie aluminiowe trzpieni, jakby szpilki, wbijające się w delikatne ciało.

- Oczywiście zgadzam się, że ten utwór "rzuca wyzwanie". Tylko nie mogę zrozumieć, czemuś albo komuś, a co najważniejsze, dlaczego? - odpowiedziałem.
- Jak? W końcu jasne jest, że ta piękna instalacja przeciwstawia się konserwatywnym uprzedzeniom, archaicznej moralności i obskurantom. Ponadto można ją interpretować w sposób feministyczny. Chociaż muszę powiedzieć, że niektórym z naszych feministek się to nie podobało. Nie chcesz napić się kawy w bufetu? Widzę, że jesteś osobą inteligentną. Powiem szczerze, że mam pewne zainteresowanie biblioteką Raczyńskiego.

Zgodziłem się i przeszliśmy do przytulnego bufetu na pierwszym piętrze budynku Uniwersytetu.
- Jestem działaczem liberalnego ruchu transhumanistycznego. Czy wiesz, czym jest liberalny transhumanizm? - spytał mnie Jankowiak, kiedy w końcu usiedliśmy przy stole.
- Przyznaję, że nie, - po wypiciu kawy i postawieniu filiżanki na stole przyjrzałem się go uważnie. Kwadratowa, opuchnięta twarz, powodująca skojarzenia z łopatą, puste blaszane oczy. Był dziwny i nieładny, a nawet zniekształcony.

- Ach, cóż, powiem ci, - zaczął entuzjastycznie młody człowiek, - Naszym celem jest całkowita zmiana rodzaju ludzkiego. Człowiek musi ustąpić miejsca nowemu, doskonalszemu gatunkowi, nowej wyższej rasie Post-ludzi. Jeśli chcesz, możesz nazwać ten gatunek Nadczłowiekiem, ale unikamy tego terminu. Połączymy biologię człowieka z techniką. Nowe narządy drukowane na bioprinterach, mikromacierze wszczepione do mózgu i innych części ciała, przedłużenie życia o setki lat i tym podobne. Każda praca będzie wykonywana przez roboty i sztuczną inteligencję. Ale nie wszyscy mogą wejść do tego rajskiego ogrodu. Cóż, choćby dlatego, że nie pomieści wszystkich. Przez jakiś czas będą potrzebni ludzie służbowi, ale z czasem będą potrzebni coraz mniej. Tyle osób, ile obecnie żyje na Ziemi, jest całkowicie zbędne, nawet po to, aby utworzyć kontyngent ludzi służbowych, który jest potrzebny na początku. Radykalnie zmniejszymy populację Ziemi. Istnieje wiele sposobów. Afrykanów, Azjatów, Latynosów można ograniczyć przez sztuczne epidemie, głód i ubóstwo. A zbędnych Europejczyków już ograniczamy, przede wszystkim wartościami, wygodnym życiem, naszą nową moralnością, kontrolowaną narkomanią, propagandą LGBT. Następnie, gdy gleba będzie gotowa, pomyślimy o bardziej radykalnych środkach. Przed nami jeszcze długa droga, zanim będziemy mogli zorganizować prawdziwy rajski ogród, w skład którego wejdą tylko wybrani, elita. Konieczne jest wyeliminowanie pozostałości starej moralności i archaicznych wartości. To zadanie w liberalnym, demokratycznym świecie. A globalnie trzeba rozbić i zniszczyć autokrację. Bo do realizacji naszego planu potrzebny jest liberalizm i demokracja. Na razie potrzebne. Nie trzeba bić autokracji od razu, ale po kolei. Myślę więc, dlaczego nie zacząć od naszej polskiej Białorusi. Najpierw Białoruś, potem Rosja. Najważniejsze i najtrudniejsze jest Rosja. My, Polacy, wiemy lepiej niż inni, że Rosja to "nieludzka ziemia". Potem Iran. A potem Chiny, pozostawione same sobie, nie będą w stanie się oprzeć.

Potrzebne jest jedno lub dwa pokolenia, w których człowiek usługowy będzie myślał, że świat się wokół niego kręci. Człowiek służbowy będzie niewolnikiem dobrowolnie przyjętych przez niego, ale sfabrykowanych przez nas, zasad życia i całkowitej racjonalności wszystkiego i wszystkich. Każda moralność, wszystkie wartości staną się warunkowe i podporządkowane jednej wartości - osobistej wygodnej egzystencji. Będziemy szkolić osobę służbową. Musi przestrzegać wszystkich zasad ogólnie przyjętego życia społecznego, wzorowanego przez nas. Zewnętrznie osoba służbowa jest miła, uprzejma, troskliwa o dobro bliźniego. Tak, jak wygląda zwykły cywilizowany Europejczyk. Ale znamy jego istotę, którą modelowaliśmy i zrobiliśmy wszystko, aby sam jej nie zrozumiał. A istotą jest to, że jest żałosnym, zadowolonym z siebie, tchórzliwym i samolubnym draniem, zawsze gotowym sprzedać wszystko i wszystkich, aby nie stracić swojej strefy komfortu lub jeszcze bardziej ją poszerzyć.  Osoba służbowa powinna być pozbawiona zdolności do marzeń, głębokiego myślenia, poddania się grze wyobraźni, prawdziwego współczucia i wyrzutów sumienia. Człowiek powinien zostać obniżony do człowieka służbowego, aby przechodząc przez niego, nowa wyższa rasa Post-ludzi, złożona z elity świata zachodniego, położyła początek swojemu królestwu, które nie będzie końca.

Czy jesteś zaskoczony, że jestem tak szczery wobec ciebie, nieznajomego? A to dlatego, że nadszedł czas, kiedy możemy nie ukrywać naszych pomysłów. Kto może nam przeszkodzić? Naiwni głupcy biorący za dobrą monetę rozmowę o wolności? My je zrodziliśmy. Eksponaty z Muzeum Starożytności, trzoda obskurantów? W rzeczywistości obie nie mają nic, ani woli, ani myśli, mają jeden wspólny mianownik, są przede wszystkim hedonistami cywilizacji europejskiej. Mamy prawdziwy pomysł, plan i wolę jego realizacji. W rzeczywistości jesteśmy bardzo silni. Sam bieg życia jest po naszej stronie. Dziecko, które nie wychodzi z Internetu, jest już nasze. Mieszczanie, którzy bardziej niż cokolwiek innego martwią się o ceną pasztetu w supermarkecie - już nasi. Osoby LGBT, które, wyłącznie w naszym interesie, skierowaliśmy do biegania w kole za duchem "wolności" - wszystkie nasi. Artyści, tacy jak ci, których widzieliście teraz na sali, są wszyscy nasi. Blogerzy, "influencerzy", showmani, zwolennicy Grety Thunberg, każdy samotny tłum próżnych i głupich ludzi - wszyscy są nasi.
I nie myśl, że jestem miejskim szaleńcem. Mam kontakt z bardzo ważnymi ludźmi. W tej chwili namawiam Juvala Harariego, a to jeden z najbliższych doktorowi Schwabowi ludzi, aby umieścił Poznań na liście miast, w których wystąpi w ramach swojej światowej wycieczki objazdowe z wykładami.

Byłem zdumiony objawieniami tego ambasadora "nowego wspaniałego świata". Nie, nie sądziłem, że jest miejskim szaleńcem. Jako ezoteryk widziałem to, przed czym ostrzegali wszyscy założyciele religii i wszystkie święte księgi... Kłócenie się z Jankowiakiem, a tym bardziej próba jego przekonywania, nie miało sensu. Ale przez chwilę wątpiłem, zastanawiałem się, co jeśli to prawda ze organizatorzy tego złowieszczego planu zdołają go zrealizować?

W kawiarni w tym czasie pojawił się Minimowicz, dowcipkuje się wesoło z towarzyszącymi mu Jackiem Polewskim i Mariuszem Kondzelą. Kupili sobie każdy kieliszek wódki i usiedli przy sąsiednim stole, gęgają całym swoim zgromadzeniem. Jankowiak uśmiechnął się triumfalnie. Wziął moją ciszę za znak, że jestem oszołomiony i zainspirowany obrazem i perspektywą, którą nakreślił.

- Teraz widzisz, gdzie jest siła i z kim lepiej się przyjaźnić? Zostań moim asystentem, będziesz miał szansę znaleźć się wśród kandydatów do życia w Nowym Świecie transhumanizmu. Oto twoja pierwsza sprawa. Widzę bibliotekę Raczyńskiego jako potencjalne miejsce dla występu Yuvala Harariego. Jeśli wybiorę to miejsce na wykład, będziesz musiał mi pomóc, - powiedział rzeczowo.

Kiedy mówił, spuszczając wzrok, patrzyłem na sygnet z Fravashi na moim palcu. Podniósłem głowę i odpowiedziałem temu człowiekowi, w którym wyraźnie widział posłańca Ciemności:

- Nie, Nie pomogę wam. Co więcej, najlepiej jak potrafię, będę walczył z wami i waszymi pomysłami. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że po waszej stronie są potężne siły - pieniądze, władza, ludzka słabość, głupota i deprawacja... Ale wiem, że są moce potężniejsze niż to wszystko. Być może wasza misja jest obudzić ich ze snu... W każdym razie napotkaszcie opór. Oporu Narodów, ludzi, a nawet samej Natury. Wiem, że będzie źle... Strasznie źle, jak nigdy dotąd... Ale te okropności muszą stać się ceną triumfu Prawdy, Światła...

Jankowiak najpierw wpatrywał się we mnie zdziwiony, potem podskoczył, zatrząsł się ze złości, krzyknął: "Jeszcze zobaczysz, zobaczysz, niedobitek przeklęty!" i, pchając idących mu w kierunku Kujawskiej-Murphy i Wierzbickiego-Nowaka, wybiegł z kawiarni...

Rozdział VI. Wieś Czerniki. Województwo Pomorskie.

W dniu, w którym Tobiasz Jankowiak podzielił się z Mateuszem projektem Post-Człowieka, Paulina Gerasik otrzymała na poczcie przesyłkę. Przyszła do niej maszynka do strzyżenia włosów zamówiona na stronie marketplace. W wiosce Czerniki mieszkało tylko dwieście osób, nie było salonu fryzjerskiego. Aby obciąć włosy, mieszkańcy wioski udali się do Pani Agnieszki lub obcięli włosy przy okazji wizyty w Starej Kiszewie, centrum gminy. Paulinowi to nie odpowiadało. Teraz nie potrzebowała fryzur. Kupiła maszynę do strzyżenia włosów żeby tylko ogołocić głowę na łyso. I, kiedy włosy odrosną, regularnie przycinać je na łyso. Było lato. W wiosce pojawiło się kilku młodych chłopców, którzy przybyli do krewnych, a 19-letnia Paulina nie chciała, aby do niej "podrywali". Wiedziała, że negatywność ze strony Piotra będzie wtedy gwarantowana. Tak, nazywała go Piotr i zwracała się do niego "kochanie", nawet przy ludziach, w lokalnym sklepie.

Nie było go w domu. Był w Gdańsku i miał wrócić późnym wieczorem. Paulina weszła do swojego pokoju, jedynego normalnie umeblowanego pokoju w parterowym kamiennym domu Gerasików, położonym na obrzeżach wioski, przy bagnie. Kiedy rozpakowywała paczkę i rozłożyła gazety na podłodze przed lustrem, w drzwiach pojawiła się głowa młodszego brata, Damiana. Damian, bardzo miły i bardzo chory chłopiec, nie mógł w żaden sposób zapamiętać, mimo krzyków i kar, że nie wolno mu wchodzić do tego pokoju. Wydawało się, że cały raz na coś liczył... Damian cierpiał na chorobę Downa.
- Wypierdalaj stąd, dziwaku! - krzyknęła, zamachnając się na niego, siostra.

Po ogoloniu głową Paulina długo kręciła się przed lustrem, badając się pod różnymi kątami. Upewniając się, że teraz nie wygląda bardzo źle, Paulina położyła się na kanapie i zaczęła oglądać Instagram na swoim smartfonie. Oglądała stronę Shani Luk, blogerki starszej od niej o dwa lata. Shani Luk była jej idolką, ona naśladowała ją w ubraniach i kosmetykach, zazdrościła jej, brała z niej przykład i marzyła ze kiedyś będzie mogła choć w czymś się z nią równało. Shani była "obywatelką świata", jej ojciec był Niemcem, matka Żydówką. Miała dwa obywatelstwa, Niemcy i Izrael, ale od kilku lat mieszkała w Ameryce, otworzyła tam salon tatuażu. Jej nowym chłopakiem od niedawna był młody, seksowny Meksykanin z "wyższej klasy średniej". Kiedy Paulina oglądała aktualizacje strony blogerki i influencerki, otrzymała zgłoszenie do znajomych od Tobiasza Jankowiaka i przyjęła je.

Ze strony Jankowiaka zaczęła surfować na Instagramie i trafiła na stronę jakiejś dziewczyny, pracownika sieci sklepów Żabka. Uczucie podobne do bólu uderzyło Paulinę w serce, gdy zobaczyła zdjęcie młodej mamy, z delikatnym uśmiechem, jak Madonna przytulająca dziecko do serca. Paulina szybko zamknęła tę stronę, odłożyła smartfon na bok.
"Nie... Nie... W końcu w ogóle nie cierpiał, jeszcze nic nie rozumiał, po prostu zasnął i się nie obudził. Bo dałam mu bardzo dużą dawkę tabletek nasennych, zasnął mocno. A kiedy przycisnęłam jego twarz poduszką, drgał tylko słabo przez kilka sekund", - pomyślała.

Paulina była dziewiątym dzieckiem Piotra i Anny Gerasik. Kiedy Piotr i jego żona przeprowadzili się do Czernikow ćwierć wieku temu, mieli już dwoje dzieci. Anna, gorliwa katoliczka, kobieta miła, ale bardzo prymitywna, od czasu do czasu dorabiała. Piotr nigdzie nie pracował. Rodzina żyła głównie z zasiłków na dzieci od państwa i zbiorów z ogrodu warzywnego. Kiedy Anna przestała zaspokajać seksualne apetyty męża, zaczął ją bić. Sąsiedzi zauważyli, że drastycznie straciła na wadze. Wkrótce Anna nagle zmarła. Potem, kiedy to, co wydarzyło się w Czernikach, zostało szeroko nagłośnione, sąsiedzi powiedzieli dziennikarzom, że Piotr zabił swoją żonę. Czy tak było, czy nie, pozostało tajemnicą.

Ośmioro starszych dzieci wyjechało z Czernikow. Kiedy Paulina w wieku 16 lat zaczęła uprawiać seks z ojcem, w starym kamiennym domu przy bagnie mieszkało tylko trzech - ona, jej młodszy brat Damian i jej ojciec. Ojciec zaczął kupować dla Pauliny stylowe markowe ubrania, kosmetyki, gadżety. Damian chodził po wiosce w starych podartych spodniach, na jedzenie dostawali mu tylko owsiankę i często bili.

Kazirodztwo między ojcem a córką nie było tajemnicą dla żadnego ze stałych mieszkańców wioski. Widzieli, jak Paulina i Piotr zachowują się jak kochankowie. Wieczorem, przechodząc obok domu Gerasików, sąsiedzi słyszeli pożądliwe jęki i krzyki Pauliny. Gerasiki, ojciec i córka, wcale nie martwili się, że ich kazirodztwo jest znane mieszkańcom wioski. Mentalność polskich chłopów i mieszczan (w istocie tych samych chłopów, ale mieszkających w miastach) jest taka, że życie prywatne jest otoczone nie do zdobycia płotami, jest również święte jak skrawek ziemi, jedyna prywatna własność chłopa.

W całej wiosce znalazła się tylko jedna osoba, pan Zdzisław, który zwrócił się do prokuratorów z prośbą o sprawdzenie, co się dzieje w rodzinie Gerasików. W Czernikach pojawił się Urzędnik, posługacz "III Rzeczypospolitej", Państwa Polskiego. Posługacz rozmawiał najpierw z sąsiadami, potem wszedł do domu, rozmawiał z członkami rodziny. Sąsiedzi powiedzieli, że Gerasiki to zwykła rodzina. Paulina przedstawiała się jako posłuszna córka, która czciła pamięć matki i była taka sama jak ona gorliwą katoliczką. Piotr przedstawił się jako troskliwy ojciec. Damian był wcześniej ubrany i zastraszony tak, że nie mógł powiedzieć nic wyraźnie. Posługacz wyjechał w pełni zadowolony, że wyszedł na łono natury i dobrze się bawił, poznając miłych ludzi, mieszkańców Czerników. Był wielkim patriotą, a ta podróż jeszcze bardziej wzmocniła jego patriotyzm. I oczywiście w raporcie napisał, że podejrzenia Pana Zdzisława są bezpodstawne i najwyraźniej spowodowane codziennymi sporami i osobistą niechęcią do porządnej i przestrzegającej prawa głowy rodziny, samotnego ojca.

Paulina rzeczywiście, jak prawie wszyscy mieszkańcy wsi, regularnie odwiedzała miejscowy kościół. Jej rozumienie świata stanowiło amalgamat informacji z internetu, telewizji, czasopism dla kobiet i kazań księdza wiejskiego. Z pierwszego żródła wzięła przekonanie, że wszystko jest dozwolone, jeśli osobiście tego pragniesz. To prawda, że nie wszystkie pragnienia można spełnić, ale tylko z jednego powodu - braku pieniędzy. Z drugiego źródła wyciągnęła, że trzeba słuchać księdza, przestrzegać wszystkich obrzędów, nie dokonywać aborcji, nienawidzić "odwiecznych wrogów Polski", szanować władze III Rzeczypospolitej, która wkrótce stanie się tak duża i potężna jak pierwsza. Te dwa źródła wcale nie były ze sobą sprzeczne w głowie Pauliny, wręcz przeciwnie, były komplementarne.

Aborcja w klinice w Polsce była nie do pomyślenia, bo w do szpiku kości katolickim kraju są one zakazane. Znalezienie nielegalnego lekarza też było niemożliwe. Ale Paulina nie dążyła do tego. Przez kilka miesięcy nie wychodziła z domu, żeby nie pokazywać swojej ciąży. Ona i Piotr zakopali ciałko dziecka w piwnicy swojego domu.

Już gdy wojna była w pełnym toku, jeden ze starszych braci Damiana i Pauliny nalegał na pełną kontrolę. W piwnicy domu znaleziono, wykopano z ziemi, zwłoki trojga dzieci... I wtedy mieszkańcy wioski zaczęli mówić, że Piotr Gerasik wcale nie był dobry i przestrzegający prawa, że był potworem. Miejscowy ks. opowiadał dziennikarzom, jak dokarmiał głodnego Damiana, staruszki opowiadały, jak zaprzyjaźnili się z Anna i podejrzewały Piotra, nauczyciela szkoły, do której uczęszczała Paulina, opowiadały, że nigdy nie wzbudziła u nich zaufania.

Podczas przesłuchań śledczych Paulina zachowywała się wyzywająco. Po prostu nie rozumiała, za co została pociągnięta do odpowiedzi. W końcu chciała tylko, żeby było jej dobrze. Czy wszyscy wokół niej nie żyli tak, aby czuli się dobrze? A to, że spała z ojcem i zabiła swoje dzieci, to jej sprawa osobista. Czy wszyscy wokół niej nie wierzyli, że przede wszystkim jest sprawa osobista i że nikt z zewnątrz nie powinien się do niej wspinać?

Nic na Ziemi nie dzieje się ot tak sobie, wszystko jest połączone ze wszystkim. W każdej kropli odbija się niebo, w każdej indywidualnej świadomości - świat. Być może nieznane siły kosmiczne przez to, co wydarzyło się w Czernikach, dały wiadomość, ostrzeżenie dla Polski, która stała się główną bazą zaopatrzenia i kontynuowania wojny - zobacz, co się dzieje we własnym domu, dokąd zmierzasz, napraw swoje drogi. Ale nikt się nie zastanawiał... Nadal przez ziemię Polska szli do kraju, który uczynił z zabójcy dziesiątek tysięcy Polaków bohatera, eszelony ze śmiercionośną bronią. Nadal zgraja karykaturalnych szlachciców wzywała polskich mieszczan z ekranów telewizorów i ze stron gazet: "Przygotujcie się do wojny!"

Po przeczytaniu w Internecie o tym, co się stało w Czernikach, Tobiasz Jankowiak roześmiał się szczęśliwie. "Co za piękno! Proces przebiega jeszcze szybciej i lepiej, niż się spodziewano",- pomyślał, - "Niech liberałowie i obskuranci zabawiają publiczność pozorem nieprzejednanej walki. Punktem podparcia dla naszych planów jest prosty obywatel. Tak, tak, zwykły Everyman, który jest odizolowany w kapsule swojego osobistego wyścigu o przyjemności i pieniądze... Myślałem, że wraz z wybuchem wojny proces się zatrzymał. Cóż, tak, jesteśmy zmuszeni spowolnić proces... Bo do wojny potrzebny jest pewien stopień mobilizacji społecznej. Trzeba odwołać się do starych wartości. Ale proces jest głęboki, nie można go zatrzymać. Rozprawiamy się z Rosją i wtedy... Rozpoczniemy proces w pełnym zakresie. Te rzeczy, które widzieli do tej pory, to trochę rozgrzewka, ha-ha.. Och, jak bardzo chcę szybciej zobaczyć Post-Człowieka! Będę jednym z tych Post-ludzi, potężnym, silnym. Będę żył 300 lat, a może 500, nie, 1000 lat, młody i zdrowy. Spotkam się ze Szwabem, Rockefellerem, Rothschildem, zobaczę brytyjskiego króla. Będę wśród wybranych. Tak, сhciałbym, żeby to się stało szybciej".

Rozdział VII. Grodno. Białoruś.

Pasażerowie ustawili się w kolejce do wyjścia z pociągu. Andrzej nie spieszył się, czekał, aż wyjdą, rzucił plecak za plecy i udał się do przedsionka wagonu. Dziękując miłą przewodniczkę, postawił stopę na peronie. W tym mieście był pierwszy raz. Jutro miał przyjechać samochód firmy transportowej z eksponatami wystawy litografii Salvadora Dali. Trzeba było załatwić dokumenty z lokalnym muzeum, kontrolować rozwieszenie prac na ścianach i zrobić jeszcze kilka rzeczy.

Zawsze bardzo zainteresowany architekturą, zabytkami, planami miast i obyczajami ich mieszkańców udał się najpierw do budynku dworca, aby obejrzeć go od wewnątrz. Był wczesny poranek i wczesna wiosna. Do otwarcia Muzeum pozostało jeszcze sporo czasu. Po obejrzeniu wszystkich sal zjadł pyszne i tanie śniadanie w stołówce. Był pod wrażeniem dobrodusznych i spokojnych Białorusinów.

Dobry nastrój zmienił się w zamyślony i niespokojny kiedy wymieniał wiadomości w Watsapp z Alicją. Komunikowali się tak jak poprzednio, on - serdecznie i przyjaźnie, ale z dystansem. Ona - z słowami miłości i hołdu go jako niekwestionowanego autorytetu we wszystkich sprawach na świecie. Jednak w ostatnim miesiącu Andrzej coraz częściej widział w niej nuty niecierpliwości, wyrzutów i oszołomienia. Ale co mógł zrobić? Od samego początku powiedział jej, że kocha inną kobietę. I chociaż ten związek nie jest łatwy, nie myślał o rezygnacji z niego. Nie powiedział jej tego, co kiedyś jasno określił dla siebie, a mianowicie, dlaczego nie może z nią być. Była młoda, piękna, płonęła pragnieniem i zawsze była gotowa oddać mu swoje ciało, gdyby tego chciał. Mieli wspólne zainteresowania, w tym sensie, że starała się wejść w świat sztuki, w którym Andrzej, jako artysta performer, zajmował już skromne miejsce. A jednak zdecydował, że z nią nie będzie. Po pierwsze, jego zdaniem nie było w niej "zagadki". "Przeczytał" ją i zobaczył zwykłą dziewczynę, która z woli losu wpadła w trudne okoliczności życiowe, jednak dość zwyczajne i, z całą ich ostrością, dalekie od wzniosłych. Po drugie, nie była inteligentna. Alicją była wykształcona (w tym sensie, że miała tę powszechną monetę, która pozwala człowiekowi wyglądać na wykształconego we współczesnym społeczeństwie), ale nie była inteligentna. A Andrzej, w tym sensie snob, ostro czuł, czy dana osoba ma wewnętrzną inteligencję, czy nie. Po trzecie, przerażała go jej nieadekwatność. Nieadekwatność nie była ciężka, nie miała wyraźnego znaczenia medycznego i prawdopodobnie można ją wytłumaczyć poważnymi obrażeniami psychicznymi, które doznała w rodzinie. Jednak nieadekwatność była wyraźnie widoczna.

Można by nie wymieniać wszystkich tych powodów, które sformułował dla siebie, ale po prostu powiedzieć: "On jej nie kochał". I to był prawdziwy powód. Andrzej wiedział, że biorąc jej ciało, przestanie. A to, jak sądził, co najmniej spowoduje jej wielkie cierpienie, a w najgorszym wypadku może ją zabić. Z drugiej strony, nie komunikowanie się z Alicją w takiej sytuacji, w jakiej się znajdowała, pozostawienie jej samej ze swoimi problemami również byłoby, jego zdaniem, nieuczciwe. Była jeszcze jedna rzecz, o której nie zdawał sobie sprawy. Jego dumie pochlebiało, że młoda dziewczyna traktuje go jak idola. We wczesnej młodości, jak wielu kreatywnych ludzi, starał się zostać idolem, jeśli nie dla milionów, to jak możliwe największej liczby ludzi. Nie udało się mu jeszcze osiągnąć szerokiej sławy, ale udało się zabłysnąć w pewnym kręgu. Lubił odczuwać swój wpływ na ludzi, zwłaszcza na kobiety, co dawało mu pewność siebie. Z powodu tych wszystkich okoliczności Andrzej postanowił mocno trzymać się z góry określonych ram przyjaźni, dopóki Alicją nie znajdzie partnera. A teraz, w dworcowym bufecie, doszedł do wniosku, że trzeba jeszcze raz, ale jaśniej, wyjaśnić jej, że może być dla niej tylko przyjacielem, zawsze gotowym jej pomóc, ale nie więcej.

Wezwał taksówkę i wyszedł na plac przed dworcem. 
- Och, kto przyjechał! Witaj, drogi. Czekałam na Ciebie. Niech zgadnę, - młoda Cyganka z długimi, kręconymi czarnymi włosami, pobrzękując swoją biżuterię, uśmiechając się, zbliżyła się do niego.
- Nie, dziękuję, - to była pierwsza reakcja Andrzeja.
- Ach, drogi. Źle o mnie myślisz. Och, źle. Wiem wiele o Tobie. Chcesz, powróżę Сi za darmo?
- No dalej, - spojrzał na nią uważnie i nagle się zainteresował.

Nie patrzyła na jego dłoń, jak to zwykle robią Cyganki, ale przesunęła dłonią w powietrzu, jakby zaznaczając kontur jego ciała, po czym zamknęła oczy na sekundę. 
- Dobrze zdecydowałeś, drogi, o tej dziewczynie. Och, zgadza się. Dla ciebie będzie lepiej i dla niej. Nie jesteś taki jak oni.. Ale jest w tobie i od nich. Problem w tym, że to, co od nich, będzie cię ciągnąć, aby stać się takim jak oni. Nie wiem, Nie wiem, co w tobie wygra. Boję się o ciebie, bo jak będzie Ci dobrze, to będzie Ci źle, jeśli spojrzysz na to inaczej. A kiedy będzie Ci źle, może zrozumiesz, co na świecie jest naprawdę dobrze. 
- To wszystko? Prawie nic nie zrozumiałem. Czy możesz powiedzieć jaśniej? - Andrzej był bardzo zaskoczony, że jakoś dowiedziała się o Alicji, o której właśnie myślał, ale wszystko inne wydawało się ciągłą mgłą.
- Cóż, jeśli nie rozumiesz, to może później zrozumiesz. Albo nie zrozumiesz. Nic więcej nie powiem. Pomyśl sam. 
- Nie chcesz rozmawiać? Więc pójdę. 
- Idź drogi, młody, przystojny. Idź, idź. Masz długą drogę...

Andrzej odwrócił się od niej. W tym momencie, dwadzieścia metrów dalej, zatrzymała się taksówka. Powoli udał się do samochodu. 
- Tak, i w żadnym wypadku nie przedstawiaj swego kolegą tej dziewczyny! - krzyknęła do niego Cyganka, gdy już otworzył drzwi. Odwrócił się. Szła szybkim krokiem w stronę rogu centrum handlowego na placu i po chwili zniknęła z jego wzroku.

Cztery godziny po przyjeździe pociągu Andrzeja, na inny peron stacji Grodno przyjechał inny pociąg, już nie ze Wschodu, ale z Zachodu, z Polski. Z wagonu, ostrożnie rozglądając się po bokach, wyszedł łysiejący Pan z artystycznymi bokobrodami. Mark Minimowicz przybył do miasta, w którym się urodził i spędził pierwszą połowę swojego życia, po raz ostatni. Ale w tym momencie jeszcze tego nie wiedział. Minie trochę czasu i zgromadzenie "bojowników o wolność", otrzymujące pieniądze i wsparcie medialne od tzw." Trzeciej Rzeczypospolitej", od euroburokratów i amerykańskich Fundacji, wzbudzi część narodu białoruskiego szaloną bajką o "dobrym życiu" w "kwitnącym ogrodzie europejskim". Zaczną się zamieszki. Organizatorzy, tzw. "zmagarzy", ludzie bez sumienia, rozumu, pamięci historycznej i honoru, otrzymają odpór, a wielu z nich, ci, którym nie uda się uciec do krajów swoich sponsorów, zostanie surowo ukaranych. Ale to wszystko będzie później... Tymczasem dekorator z Poznania Minimowicz obawiał się, że został tu zauważony i mogą być kłopoty. Ponadto, aby zobaczyć się z pozostałymi tu krewnymi i przyjaciółmi, przejść ulicami rodzinnego miasta i oddać się słodkim wspomnieniom z dzieciństwa i młodości, Minimowicz miał na celu spotkanie z Alesem Puszkinem. A Aleś Puszkin, człowiek, który nazywał siebie artystą, był zagorzałym nazistą. Idolem Alesia był Franz Kuszel, przywódca białoruskich kolaborantów, szef karnych policjantów, standartenführer SS.

Następnego dnia, w mieszkaniu Alesia Pushkina, Minimowicz spotka innego urodzonego w Grodnie, Aleksandra Fedutę. W tym czasie politechnolog i dziennikarz Feduta nie myślał jeszcze o spisku. Wpadnie na ten pomysł później, po klęsce zmagarów. Feduta zostanie aresztowany natychmiast po omówieniu w prywatnym gabinecie restauracji planu wojskowego zamachu stanu na Białorusi. Zgodnie z planem Feduty i jego rozmówców-zmagarów, tysiące ich przeciwników politycznych, Białorusinów, którzy nie chcieli dla swojego kraju prozachodniej drogi, mieli zostać wrzuceni do obozów dla internowanych. Jak powie ten spadkobierca Kuszela: "Nasz naród nie rozumie jeszcze wartości zachodniej demokracji, dlatego konieczne jest pięć lub dziesięć lat dyktatury".

Obawy Minimowicza okazały się bezpodstawne. Nikt nie podszedł do niego i nie powiedział: "Obywatelu, chodź z nami, jesteś zatrzymany". A dekorator natychmiast powrócił do zwykłego stanu zadowolenia z siebie i swojej cielesnej egzystencji. Bo podobnie jak parowanie z ciepłego, świeżego stosu krowiego łajna, życie psychiczne Pana Minimowicza było kołyszącym się, płynnym parowaniem nad życiem jego ciała. Silne namiętności, wątpliwości i poszukiwania, wzloty i upadki, tęsknota za "Odmienne" i smutek z powodu własnej niedoskonałości, udręki kreatywności, próby zrozumienia dysonansu między "byciem" a "słusznym" w sobie i otaczającym świecie - te i inne atrybuty prawdziwie żywej ludzkiej duszy były zupełnie nieznane Minimowiczowi. Po prostu jadł, pił, spał, srał, pieprzył się, malował swoje puste płaskie dekoracje na ścianach domów, otrzymywał za to pieniądze od urzędników i sklepikarzy i wydawał pieniądze na nowy cykl fizjologicznej satysfakcji. Jean-Paul Sartre, francuski filozof, idealista i humanista, napisał: "W człowieku jest dziura wielkości Boga. I każdy wypełnia ją z tym, co potrafi". Człowiek-Minimowicz nie wypełnił dziury cielesnością, ponieważ nigdy nie było dziury. Ta fizjologiczna prostota egzystencji Minimowicza bardzo imponowała jego przyjaciołom-mieszczanom. Wzięli ją za naturalność, radość z życia, uprzejmość i umiejętność dogadywania się ze wszystkimi. Jego fascynacja "litwinizmem", "zmagarstwem" i marzenia o odbudowie Rzeczypospolitej w granicach 1772 roku były tylko jakimś nieobowiązkowym uzupełnieniem fizjologii. W końcu mózg jest również organem ciała i czasami trzeba go czymś odżywiać. Pod żadnym pozorem dekorator z Poznania nie chciał iść do więzienia za swoje fantazje, a tym bardziej stracić życia.

Nie wchodząc do budynku dworca, Minimowicz udał się na plac. Wezwał taksówkę.
- A tu szary kaczor! Ach, jak długo na Ciebie czekałam, Panie! - ta sama Cyganka, która rano przepowiedziała Andrzejowi, podeszła do Minimowicza z ironicznym uśmiechem.
- Kim jesteś? Czego chcesz? - spytał ostrożnie dekorator.
- Jak tam Poznań? Byłam w niej, sprzedałam tam pierścionek od matki, ach, co za pierścionek! Ale trzeba było sprzedać, trzeba...
- Nie znam cię, czego ode mnie chcesz?
- Ale ja cię znam. Powróżę ci. Nie potrzebuję od ciebie pieniędzy. 
- Dobra, tylko szybciej, mam sprawę. 
- Dostaniesz to, czego chcesz. Jej ciało, i jej dusza na dodatek. Tylko cena tego wszystkiego będzie grosz...
- Kogo? O kim mówisz?
- Wiesz kogo. A czyny Twoich przyjaciół są złe, och, złe. Przyniesiecie ludziom wiele zła, doprowadzicie wielu do śmierci i wielu innych do bagna. Ale nie będziecie nic mieli, Nie, Nie, to się nigdy nie uda. Car miasta wielkiego, miasta dobrego i błogosławionego, nie pozwoli wam czynić waszego złego dzieła.
- Jesteś szalona! Zostaw mnie! - zawołał Minimowicz i pobiegł do taksówki.

Już otwierał drzwi samochodu, kiedy Cyganka krzyknęła do niego ze śmiechem: "A ten twój kumpel, do którego jutro pójdziesz, zdechnie w więzieniu!"
Minimowicz spojrzał na nią z zamieszaniem i przestrachem, opadł na fotel samochodu i nerwowo powiedział kierowcy: "Jedziemy! Szybko!"

Rozdział VIII. Mark Moszkowski.

Urodziłem się na Ukrainie, w Odessie, 29 lat temu. Ale ze względu na narodowość jestem żydem czystej krwi, a nie Ukraińcem. Nazywam się Mark Moszkowski. Mój ojciec jest znany w wąskich kręgach pisarz pornograficzny. Jak wybrał taką ścieżkę? Mogę powiedzieć. W czasach radzieckich uzyskał dyplom inżyniera, ale na niepodległej Ukrainie wolał pracę nie dużo lepiej płatną, ale za to bardziej swobodniej.  Ponadto ta praca odpowiadała jego skłonnościom. Mój tata był wielkim kobieciarzem i eksperymentatorem w seksie. Oczywiście znalazło to odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej, że tak powiem. Pisał najpierw dla magazynów i gazet pornograficznych, potem zaczął sprzedawać swoje teksty na strony internetowe. Napisał nawet kilka powieści porno, ale nie znalazł dla nich wydawcy. Moja mama była dentystką. W pewnym momencie mama miała dość seksualnych przygód mojego ojca i postanowiła go zostawić. Miała do tego jeszcze jeden powód. Jej przyjaciółka, która przeprowadziła się z mężem do Niemiec w ramach programu przyjmowania Żydów jako rekompensaty za Holokaust, wezwała ją do siebie. Mama doskonale zdawała sobie sprawę, że mój ojciec nigdzie nie pojedzie , z tego powodu, że nikt nie potrzebuje jego twórczości porno w Niemczech. Miałem pięć lat, kiedy się rozwiedli. Moja mama i ja osiedliliśmy się w Monachium.

Poszedłem do niemieckiej szkoły, moja mama pracowała z zawodu. Żyliśmy normalnie. Moja mama, moja droga mama, była opiekuńcza, ale nie surowa. Prawdopodobnie dlatego dorastałem jako taki nicpoń. Po ukończeniu szkoły nie poszedłem na uniwersytet, ale zatrudniłem się w nielegalnym biznesie związanym z transportem i odprawą samochodową. Szefowie, Litwini i Ukraińcy, dobrze płacili.

Mama zmarła, gdy miałem 23 lata. To był najgorszy cios w moim życiu. Tak bardzo kochałem moją mamę... Potem nastąpił kolejny cios losu. Zostałem wrobiony w pracę. Przeżyłem, ale powieszono na mnie"obowiązek". Niezbyt duży, ale wciąż znaczący. Dług spłacałem przez jakiś czas, dopóki jednego z szefów nie przejęła policja, a pozostali członkowie grupy postanowili na chwilę "położyć się na dnie". Korzystając z tego, przeprowadziłem się do Polski, do Poznania, mając nadzieję, że zapomną o mnie lub przynajmniej machną ręką i nie będą szukać. Tutaj zatrudniłem się jako zwykły wykonawca w nielegalnym biznesie Ukraińców zajmujących się przemytem papierosów. Nauczony doświadczeniem, teraz starałem się nie wychylać, robić wszystko do minimum. Ale przychody również gwałtownie spadły. Po raz pierwszy w życiu posmakowałem ubóstwa.

Na zewnątrz wyglądam dość nietypowo. W dzieciństwie lekarze odkryli u mnie bardzo rzadką chorobę mięśni oka. Z tego powodu moje oczy są zawsze szeroko otwarte, wydają się nieruchome i puste. Ogólnie rzecz biorąc, mój wzrok odstrasza ludzi. Poza tym jestem niezadowolony z kształtu mojej głowy. Jest zbyt podobna do umieszczonego na ostrym końcu jajka. Ale wcale nie martwię się co do tego, jak wyglądam. Znalazłem odpowiedni wizerunek, po prostu ogoliłem się na łyso.

Dziwność mojego wyglądu nie przeszkadza mi być kobieciarzem, wręcz przeciwnie, nauczyłem się go używać, aby zainteresować kobietę. Prawdopodobnie moja namiętność do kobiet jest odziedziczona po ojcu. Od 15 roku życia, kiedy miła czterdziestoletnia sąsiadka pomogła mi, dając mi seks, jestem na polowaniu na kobiece ciała. Dokładniej, zanim poznałem Alicję. Nie, nie jestem maniakiem, tylko Don Juan. Nie bez dumy powiem, że można mnie nazwać, jeśli nie królem, to mistrzem "pic up". Jak to robię? Jeśli chodzi o technikę, nie dam bezpłatnych zaleceń. Może kiedyś napiszę zasiłek na "pic up" i dostanę za to dobre pieniądze. Najważniejszą rzeczą, którą należy wiedzieć, jest to, że każda kobieta, zamężna lub niezamężna, młoda i niezbyt, ma okresy lub chwile, kiedy chce szalonego seksu. Muszę tylko przekonać kobietę, że to ja jestem mężczyzną, który da jej taki seks. Po prostu włączam swoją wyrafinowaną technikę i jeśli kobieta jest predysponowana, po krótkim czasie pieprzymy się.

No tak. Późną jesienią wieczorem siedziałem w barze w pobliżu Uniwersytetu Artystycznego. Jak zwykle chciał dostać laskę. Zrobiłem jedną próbę, ale nie powiodło się, obiekt polowania nie był predysponowany. To normalne, niektóre procenty są nie do przetwarzania, z różnych powodów.. Do baru przyszła grupa chłopców i dziewcząt, studentów Uniwersytetu Artystycznego. Podobała mi się jedna laska z ich grupy i postanowiłem ją obrabiać. Ale okazało się, że jest tu ze swoim chłopakiem i nie będzie to łatwo, ale dlaczego miałbym to robić? Lider tej grupy, student w okularach, z twarzą łopatą, z taką samą łysą głową jak moja, nazywał się Tobiasz Jankowiak. Zapytał, co robię w życiu. Próbowałem odczepić się od pytania niejasnymi ogólnymi słowami, ale Jankowiak tak mocno naciskał, że popełniłem chybienie. W rezultacie oczywiście nie powiedziałem mu jasno, co robię, a on domyślił się, że moje sprawy nie są całkowicie czyste. I zauważyłem, że jakoś go to zainteresowało. Jankowiak zaprosił mnie na spotkanie artystów-emigrantów w pobliskiej kawiarni. Powiedział, że będą tam ciekawe, wyrafinowane dziewczyny. I zgodziłem się.

W kawiarni zebrało się kilkunastu ukraińskich, białoruskich i gruzińskich emigrantów. Wszyscy ci ludzie, których wcześniej nie znałem, rozmawiali o swoich artystycznych sprawach i polityce. Według ich wspólnego przekonania, za wszystkie nieszczęścia ich krajów ojczystych, ich osobiste nieszczęścia i problemy całego świata winna była Rosja. Szczególnie aktywnie zachowywali się dwaj - wesoły pan z siwiejącymi bokobrodami, Mark Minimowicz, jak się dowiedziałem, artysta street artu z Białorusi i Władimir Czernobaj, malarz z Ukrainy. Ale wszyscy z jakiegoś powodu ze szczególną uwagą słuchali nie tych dwóch, ale ponurego, lakonicznego człowieka w Ukraińskiej koszuli - wyszywanke . Do tej osoby wszyscy zwracali się z szacunkiem "pan Michał". Mało interesuję się polityką, ale na tyle, na ile interesuję się, sympatyzuję z lewicowymi liberałami, w Niemczech - "Zielonymi", w Polsce — partia "Razem", w Izraelu — partia "Merec". Jak wszyscy ludzie lewicowo-liberalnych poglądów nienawidzę Rosji. Znam rosyjski, moja ukochana matka mówiła po rosyjsku w domu, a niemieckiego nauczyła się z trudem i słabo. Ale używam rosyjskiego tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Na tym spotkaniu w kawiarni wszyscy emigranci mówili po rosyjsku, czasem po polsku, ze względu na Jankowiaka. Wiem, że na świecie dzieje się wiele złych rzeczy, ale nie mogę tego kontrolować, nie mogę niczego zmienić, mogę kontrolować tylko swoje życie osobiste. A w życiu nie ma innego sensu niż przyjemność. Dla mnie największą przyjemnością jest kobieta, dla drugiego - coś innego. To jest cały sens życia.

Ale to nie artyści zebrani w kawiarni i ich rozmowy były dla mnie interesujące, ale dziewczyna obecna w tym pstrokatym towarzystwie, z wyglądu, najprawdopodobniej Gruzinka. Była bardzo młoda, w wieku 17 lub 18 lat. Było zauważalne, że jest nowa w tym środowisku, starała się być zabawna i towarzyska, starała się zwrócić na siebie uwagę. Ale nie radziła sobie dobrze. Była trochę dzika i niewprawna w tym jak komunikować się z ludźmi, przynajmniej w takiej kampanii. Zauważyłem też, że pan Minimowicz jest nią bardzo zainteresowany. Oczywiście nie reagowała na oznaki uwagi osoby starszej i, jak mi się wydawało, raczej niedorzecznej. Odezwałem się do niej. Okazało się, że naprawdę jest Gruzinką, nazywa się Alicja Kindzmarauli, że straciła rodzinę, mieszka w sierocińcu i uczęszcza do liceum im. Kazimierza Wielkiego.

Po godzinie emigranci zaczęli się rozchodzić i zaproponowałem Alicji, żeby ją odprowadzić do sierocińca w Wildzie. Zgodziła się, pojechaliśmy tramwajem. Oczywiście natychmiast włączyłem swoją technikę, aby wyciągnąć ją na seks. W kawiarni zdałem sobie sprawę, że bardzo chce seksu i najprawdopodobniej nadal jest dziewicą. Ale wszystkie moje sztuczki ślizgały się jak koło, przed którym położono duży kamień. Albo stos problemów w niej, albo coś innego, co nie było dla mnie jasne, powstrzymywało ją przed zgodzeniem się na seks. Powiedziała jednak, że nie ma nic przeciwko zaprzyjaźnieniu się ze mną. Krótko mówiąc, tym razem po prostu się poznaliśmy, rozmawialiśmy, dała mi swoje kontakty w mediach społecznościowych i rozstaliśmy się.

Wydawała mi się bardzo niezwykłą, nie taką dziewczyną, z jaką miałem do czynienia w Niemczech, Polsce lub kiedy regularnie przyjeżdżałem na Ukrainę, aby zobaczyć się z ojcem i krewnymi. A kiedy zaczęliśmy do siebie dzwonić i codziennie pisać, poczułem niezwykłe uczucie. Przyłapałem się na tym, że chcę jej stałej obecności, chcę ją zobaczyć, usłyszeć, wiedzieć o niej wszystko. Oczywiście chciałem z nią uprawiać seks. Ale o dziwo, teraz nie skupiałem się tylko na seksie. Gdyby na przykład oddała się mi i powiedziała, że mówią, że było super i dość - to by mi to nie odpowiadało. Cóż, tak, zakochałem się, chociaż nigdy wcześniej nie wierzyłem w miłość.

Alicja opowiedziała mi o Andrzeju, o tym, że go kochała i nadal go kocha, ale niczego nie mieli i nie będą mieli, bo zgadza się tylko z nią przyjaźnić. Opowiedziała mi również o Fiodorze, koledze Andrzeja. Powiedziała, że zainteresowała się nim przez jakiś czas, ale potem ją rozczarował. Powiedziała, że niedawno poznała przez Internet 18-letniego Taihana, faceta również z Rosji, jak Andrzej i Fedor, ale nie z Petersburga, ale z Północnego Kaukazu, muzułmanina. Alicja przyznała, że Taihan bardzo jej się podoba., ale nie znają się jeszcze długo i nie jest jeszcze pewna swoich uczuć do niego i jego uczuć do niej.

Zapytałem ją: "Dlaczego potrzebujesz tych Rosjan? Czy nie zdajesz sobie sprawy, że żaden z nich nigdy nie pojedzie z tobą mieszkać tutaj w Polsce? A może sama chcesz pojechać do tej "nieludzkiej ziemi"? Odpowiedziała, że ojczyzna jest dla niej tam, gdzie jest jej dobrze, gdzie są ludzie, którzy jej pomagają, że chce zostać w Europie i zostać tutaj malarka, ale nie jest pewna, czy to się uda, ponieważ jej status prawny jest niepewny i władze mogą ją deportować.

I pomyślałem, że mam duże szanse. Być może wszystkie te jej Rosyjskie połączenia są po prostu zabawą niedoświadczonej dziewczyny, która wkrótce się skończy. O to, że mogą ją deportować z Polski nie martwiłem się, bo sam będąc emigrantem wiedziałem, że "w państwie z kartonu" bardzo łatwo się zahaczy na długo, w razie potrzeby - na zawsze.

Rozdział IX. Relacja Alicji z drugiej sesji u psychoterapeuty Bożeny Komarowskiej.

Pani, kiedy zaczęłam zdawać sobie sprawę, że Andrzej nie będzie mój, czułam się bardzo źle. Dlaczego miłość jest tak bolesna? Robiłam wszystko, żeby mu się spodobać, ale wszystkie moje wysiłki nic nie dały. Zacząłam jeszcze więcej mieć kompleksy na punkcie swojego wyglądu. Nigdy nie wstydziłam się tego, że jestem w sierocińcu, że nie mam pozycji społecznej w obcym kraju. Ponieważ uważam, że mimo wszystko nie pochodzę z rodziny zwykłych ludzi i że jestem osobą kreatywną. Po prostu nie mam szczęścia i muszę to naprawić, a wtedy będę szczęśliwa. Cóż, martwię się o swój wygląd. Moi rówieśnicy, Polacy, z którymi uczę się w Liceum lub którzy mieszkają w sierocińcu, nie zwracają na mnie uwagi, jestem dla nich po prostu egzotyczna.

Andrzej odwiedził mnie dwa razy w ciągu sześciu miesięcy, ale między nami nie było nawet tego, co było, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się w Centrum Sztuki mojego ojca. Potem napisał do mnie jego kolega Fedor. Oczywiście od razu zwróciłam się do Andrzeja o informacje na jego temat. Andrzej powiedział, że Fedor nie jest złym człowiekiem, ale oryginalnym, a czasem nawet zbyt oryginalnym. Krótko mówiąc, dał mi do zrozumienia, że moja sprawa, jak zareagować na tę znajomość, że nie ma nic przeciwko, ale też nie wspiera. W tym okresie zacząłam wątpić w Andrzeja, że jest on dość niezawodny i obiecujący. A Fedor wydawał mi się interesującą osobą. Zaczęliśmy korespondować. Wiesz, nikomu nie ufam, ale Fedor wydał mi się tak prosty, miły i szczery, że wkrótce się przed nim otworzyłam.

I tak Fedor przyjechał do Poznania na trzy dni. Spotkaliśmy się z nim przy kościele prawosławnym. Ale nie wszedłam do kościoła, od razu poszliśmy na spacer. Opiekunowie sierocińca pozwalali mi odejść tylko na dwie lub trzy godziny i aby wyjść, trzeba było im powiedzieć jakiś powód, ale koniecznie uzasadniony powód, na przykład iść do lekarza, do supermarketu, do kościoła i tym podobne. Musiałam wymyślać dobre powody, aby mnie wypuścili. A jeśli byłam w czymś winna, nie wypuszczali mnie przez tydzień lub dwa, a czasami, oprócz tego, odbierały mi smartfon. Wtedy też wymyśliłam powód, żeby mnie wypuścili.

Fedor na spotkaniu zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Takie dobre, że nawet zlitowałam się nad nim. Pomyślałam, że będzie źle, jeśli się we mnie zakocha, a ja, taka nie prosta , odpowiem na jego uczucia, a potem nie będę mogła z nim być. Kiedy więc był już na dworcu autobusowym, aby pojechać do domu, do Rosji, zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że bardzo go lubię, ale się tego boję. "Jeśli chcesz, przestańmy", - powiedziałam mu. Fedor, jak mi się wydawało, obraził się na mnie, ale nie chciał przestać. Tym razem nic się między nami nie wydarzyło, cóż, w tym sensie...

Nikt mnie wcześniej nie kochał. Ale w tym czasie czułam, że Fedor mnie kocha. W tym momencie odsunął w moim sercu nawet Andrzeja. Chociaż nadal uważałam Andrzeja za mojego mentora i konsultowałam się z nim we wszystkim.

Mówiąc metaforycznie, czułam motyle w brzuchu. Powiedziałam Fiodorowi prawie wszystko o moim życiu. Chociaż w tym okresie wątpiłam w niego. Po pierwsze, wydawało mi się, że w biznesie, który prowadzili z Andrzejem, on nie jest szefem. Po drugie, wydawało mi się, że nie jest tak obiecujący jak Andrzej. Po trzecie, nie jest osobą zbyt kreatywną. Mówił, że jest pisarzem i artystą, ale artysta nie w sensie malarz, ale artystą życia. Ale wątpiłam w to wszystko, ponieważ jest bardzo biedny. Prawdziwi pisarze i artyści w dzisiejszych czasach nie są biedni.

Doszło między nami do intymnych rozmów i spraw przez Internet. I zaczęliśmy dyskutować, jak to będzie. Muszę powiedzieć, że byłam wtedy jeszcze dziewicą. Myślę, że gdybym nie była dziewicą, chciałabym tego jeszcze bardziej, każdego dnia... Ale wątpiłam, czy trzeba oddawać Fedorowi swoje dziewictwo. Skonsultowałam się z Andrzejem w tej sprawie. W końcu Andrzej i ja zdecydowaliśmy, że będę z Fedorem... Wiesz, w łóżku. Ale żeby zachować dziewictwo, oddam się Fedorowi inaczej, nie tak, jak się to zwykle robi.

Przyjechał po raz drugi, wymyśliłam powód, by wyjść ze schroniska, spotkaliśmy się rano na ulicy Św. Marcina, w centrum, poszliśmy na spacer, a potem poszliśmy do apartamentów, które wynajął. I tam to się stało... Potem pojechałam do sierocińca na obiad, zobaczyłam te wszystkie twarze wychowawców, Pana Łukasza, Pana Skamrota, pani Waliszewskiej, znów pogrążyłam się w tej całej okropnej atmosferze i zrobiło mi się tak nie do zniesienia, że zadzwoniłam do Fedora i powiedziałam mu: "Chcę teraz spakować swoje rzeczy, iść do dyrektora i napisać oświadczenie. I natychmiast zostanę wypuszczona na stałe. Proszę, zabierz mnie stąd". Powiedziałam, że jest mi drogi, ale Andrzej jest mi tez bardzo drogi. Nie wiem, może mu się to nie podobało, ale powiedziałam prawdę. Fedor powiedział, że zabrałby mnie teraz do Rosji, ale nie mam paszportu i wizy, nie wpuszczą mnie tam. Powiedział, że mógłby teraz zabrać i pojechać ze mną do Niemiec, potem do Hiszpanii, ale ma mało pieniędzy i będę musiała stawić czoła trudnościom, na które nie jestem gotowa. Potem, kiedy przestał być dla mnie przyjacielem, mówił, że żałuje, że mnie wtedy nie zabrał. A ja wręcz przeciwnie, im dalej, tym bardziej byłam przekonana, jak dobrze, że wtedy stanowczo nie odważyłam się na ten mój głupi impuls i nigdzie nie pojechałam. Teraz zdałam sobie sprawę, że Fedor mógł mnie zniszczyć. A Andrzej, kiedy się o tym dowiedział, powiedział, że natychmiast nalegałby na mój powrót do schroniska, gdyby Fedor mnie zabrał.

Kilka dni po tym, jak Fedor wyjechał do ojczyzny, nagle, nie mówiąc mi ani słowa, zablokował mnie. Nie rozumiałam, co się dzieje i zapytałam Andrzeja. Ale Andrzej też nie wiedział, a dokładniej Fedor nie powiedział mu, jaki jest powód. Czułam się źle i zastanawiałam się u Andrzeja, co powinienam zrobić, aby komunikować się z Fedorem. Andrzej przekazał to Fiodorowi i ten w końcu do mnie napisał. Okazało się, że Fedor w jakiś sposób przeczytał to, co pisałam do Andrzeja w Watsappie po tym, jak to mieliśmy. A ja napisałam, że to było niezbyt przyjemne. Widzisz, aby czuć się swobodnie w łóżku, muszę czuć, że dobrze sobie radzę w życiu, że moja sytuacja jest bezpieczna i stabilna. A z Fedorem, mimo że go wtedy lubiłam, nie czułam tego. Poza tym po raz kolejny chciałam pokazać Andrzejowi, że właśnie z nim chciałabym. Poprosiłam Fedora o przebaczenie, a on mi wybaczył.

No tak. A potem Andrzej postanowił mi pomóc, ale nie tylko mnie, ale także w sensie pieniędzy i sobie. Powiedział, że będzie moim kuratorem, że muszę malować pod jego kierunkiem. Aby zwrócić uwagę publiczności na moją twórczość, musiałam opowiadać w mediach społecznościowych o moim okropnym dzieciństwie, o śmierci matki, o tym, jak ojciec bił mnie i matkę, o tym, że mieszkam w sierocińcu, chociaż znam kilka języków. Byłam bardzo zainspirowana tym planem i zacząłam spędzać prawie cały swój wolny czas na rysowaniu.

Po tym, jak zacząłam pisać o tym, co wydarzyło się w naszej rodzinie, mój ojciec i brat zażądali, żebym to zakończyłam. Odmówiłam. Widzisz, to, co zrobiłam, jest bardzo złe z punktu widzenia zwyczajów i porządku w gruzińskiej rodzinie. Wiedziałam, że ojciec i brat zrezygnują ze mnie na zawsze, ale to mnie nie powstrzymało. Musiałam walczyć o swoją przyszłość, o swoje szczęście. A oni... Nie mogli mi pomóc, tylko szkodzili mi.

Czasami przychodzą mi do głowy myśli, że ja też jestem winna. Gdybym mogła się obezwładnić i zakończyć związek z Władimirem, ojciec prawdopodobnie nie miałby powodu, by mnie bić. Ale staram się odpędzić te myśli od siebie, nie myśleć o tym. Ponieważ czuję, że jeśli o tym pomyślę, oszaleję...

Coz. Ojciec i brat przyjechali do mojego sierocińca po raz ostatni, aby odebrać kilka swoich rzeczy. Byłam smutna... Wiem, że na swój sposób mnie kochali. Przebaczyliby mi, gdybym poprosiła o przebaczenie, ale nie mogłam już prosić ich o przebaczenie, nie mogłam pozwolić im w jakiś sposób wpłynąć na mój los. Mocno liczyłam na to, że plan Andrzeja się powiedzie, zostanę artystką, moje życie będzie zapewnione i bezpieczne.

Rozdział X. Fedor.

Czy ją kochałem? W pierwszych trzech lub czterech miesiącach zdecydowanie tak. Początkowo zakochujemy się w obrazie, który sobie tworzymy, a raczej nagle, bez powodu, zaczynamy wierzyć, że obraz, który został już wcześniej utkany w nas z naszych wewnętrznych nieświadomych i świadomych pragnień, marzeń, oczekiwań i ideałów, odpowiada tej konkretnej osobie.

Poza tym, że zakochujemy się w obrazie, rzutujemy na osobę nasze własne cechy. Każda komunikacja człowieka z inną osobą jest w 90% projekcją. Nie uważam się za dobrego człowieka. Wiem o sobie, że jestem zdolny do zła, ale nigdy do zła dla samego zła, ale tylko do takiego zła, które ostatecznie przynosi dobro. Oczywiście mogę się mylić co do tego, co jest dobre. Ale czy lepiej być po prostu dobrym, jeśli istnieje złe dobro, które wydaje się dobre? Prawda jest po drugiej stronie dobra i zła, jak większość je rozumie. Od samego początku widziałem, że Alicja nie jest dobra w prostym, powierzchownym znaczeniu tego słowa. Ale to mnie nie zawstydziło. Widziałem, że jest w jakiś sposób nieodpowiednia pod względem rutyny społecznej. Ale w pewnym sensie jestem tez nieodpowiedni do rutyny społecznej, a raczej świadomie jej nie lubię. Nie mogę jednak okłamywać przyjaciół, a tym bardziej tych, których kocham. Nie mogę manipulować przyjaciółmi. W związku z tej projekcją na początku byłem pewien, że Alicja tez nie może tego zrobić. Niestety, im dalej, tym bardziej byłem przekonany, że tak nie jest. Kiedy to się stało między nami, powiedziała mi, że było ją bardzo dobrze. A kiedy wróciłem do domu, przeczytałem to, co napisała do Andrzeja. Jak mi się to udało? Po prostu. Andrzej zostawił otwartą stronę na komputerze i gdzieś poszedł. Po raz pierwszy przekonałem się, że Alicja potrafi kłamać. I to było bardzo bolesne. Ale wcześniej były sygnały, więc zainteresowałem się tym, co do niego pisze. Nie rozumiałem wtedy na dworcu autobusowym, dlaczego mi powiedziała: "Jeśli chcesz, przestańmy". Trzeba było przestać, trzeba było. Ale tym razem zawiodła mnie pewność siebie. I współczucie. Cholerne współczucie... Z jakiegoś powodu myślałem, że to ja mogę jej pomóc. Zarozumiałość i głupota. Miłość zazwyczaj czyni człowieka znacznie głupszym, niż jest w rzeczywistości. Jeśli miłość jest wzajemna, może to nie być problem. Ale jeśli nie ma wzajemności to nie jest dobre. Nie zwróciłem uwagi na ważny punkt, jak traktuje swojego" byłego", Wladimira. A ona była gotowa oddać go na policję, kiedy przyjechał do niej po raz ostatni, tylko po to, by ją zobaczyć i porozmawiać. I tyle paskudnych rzeczy mi o nim mówiła... Drugiej rzeczy nie mogłem się dowiedzieć. Doświadczenie nauczyło mnie, że zanim zadzierasz z kobietą, musisz spojrzeć na jej matkę. Nie tylko patrzeć, ale dostrzegać, że tak powiem, duchową i moralną istotę. Córka też to ma ta sama esencja. Trzeba tylko odrzucić wszystko, co wtórne. W większości przypadków zasada działa.

Trudno było ją w ogóle zrozumieć. Właśnie to było interesujące w niej. Potem przekonałem się, że ona jest w stanie nie tylko kłamać, ale także robić tajemnice, nie mówić najważniejszej rzeczy. Najwyraźniej pochodziło to z wychowania w rodzinie. Kiedyś wyznała mi, że jej rodzice nauczyli ją, że "informacja o osobie daje kontrolę". I podążała za tą życiową zasadą handlarzy. Oczywiste jest, że ukrywanie i kłamstwo są środkami manipulacji ludźmi. Chociaż, szczerze mówiąc, trzeba powiedzieć, że kłamstwo Alicji rzadko było świadome i przemyślane. Często było to kłamstwo, w które ona sama częściowo, tylko częściowo wierzyła lub chciała uwierzyć. Ale z tego powodu kłamstwo nie przestaje być kłamstwem.

Teraz zdaję sobie sprawę, że w obliczu manipulacji, chaosu jej uczuć, myśli i działań miłość płynnie przeszła w to, co w języku psychologów nazywa się "uzależnieniem od miłości", w krwawiące rany, które otrzymuje ego, ale które to samo ego stara się wyleczyć za pomocą samej przyczyny ran. Wtedy po prostu nie rozumiałem, czego ona chce. Nie ode mnie, Andrzeja czy innego mężczyzny, ale czego ona chce w życiu? Nie potrafiłem wyjaśnić jej myśli i czynów, czasem sprzecznych do szaleństwa. Widziałem, jak cierpi z powodu tego, że Andrzej daje jej przyjaźń, ale nie miłość. I sam cierpiałem podwójnie. Po pierwsze, widząc jej masochizm, że nie chce zrozumieć, że bez względu na sztuczki z jej strony, Andrzej nigdy nie będzie z nią. Po drugie, pozycja w drugiej roli sama w sobie była bolesna. Cierpiałem z powodu tego że przy wszystkich jej niekończących się skarg na życie w schronisku, nie miała determinacji, woli, by się stamtąd wydostać. Cierpiałem z powodu tego, że ona nie ma zamiaru wyjeżdżać z "Europy" i Polski. Wpadłem w pułapkę, próbując znaleźć wymówki dla czegoś konkretnego, co otrzymałem od niej i dla niej samej. Cały czas miałem nadzieję i mówiłem sobie: "Nie, ona nie jest taka". Kilka razy, nie mogąc tego znieść, zablokowałem ją, powiedziałem "żegnaj " i przestałem się komunikować. Ale w tym czasie nie pozwalała sobie jeszcze na grubiaństwo i chamstwo. Wręcz przeciwnie, za każdym razem słowami, w szczerość których, jak głupiec, chciałem wierzyć, sprawiałam, że nasza komunikacja trwała.

Seks... Kiedy opublikowałem esej, w którym pokazałem, że za zadowoloną z siebie uśmiechniętą różą Minimowicza kryje się drobna nazistowska łachudra i bezwartościowy dekorator, Poznańskich mieszczan i mieszczek z kręgów artystycznych i około artystycznych interesowały tylko dwie kwestie. Po pierwsze, czy Minimowicz złamał prawo nawiązując kontakt z dziewczyną z sierocińca? Drugie pytanie interesowało głównie mieszczanek - czy między mną a Alicją był seks? Alicja kłamała, przekonując swoich przyjaciółek, krewnych i znajomych, że nigdy nie było między nami nic. Ale nawet gdyby tak było, czy to wiele zmienia? Poza drobnostkami Andrzej nigdy nie uprawiał seksu z Alicją. Ale kochała go znacznie bardziej niż wszystkich swoich mężczyzn razem wziętych.

Jakoś rozmawialiśmy z nią przez wideo. Patrzyła na mnie i uśmiechała się. I powiedziała: "Mam szczęście, że byłeś moim pierwszym mężczyzną". Potem przypomniałem sobie o tym i pomyślałem, że nawet wtedy w tym zdaniu była jakaś dwuznaczność.

Ale jeśli weźmiemy seksualność samą w sobie, to oczywiście w niej, jak w części manifestuje się całość, to znaczy w tym przypadku - osobowość. Pomimo tego, że Alicją była z natury, jak to się mówi po rosyjsku, «слаба на передок» (słaba na przód), a mówiąc naukowo, miała silną konstytucję seksualną, jej seksualność była mocno stłumiona i zniekształcona strachem. Strach, który można by nazwać strachem przed życiem, rozpadł się na wiele lęków - strach przed ubóstwem, strach przed obniżeniem statusu społecznego, strach przed powtórzeniem losu matki, strach przed oszukaniem i tak dalej. Tak ją stworzyła rodzina sklepikarzy Kindzmarauli... Jej seksualne pragnienie jednej lub drugiej osoby zależało bezpośrednio od tego, czy przeżywa swoje lęki, czy nie. Wszystko seksualne między nami, prawdziwe i wirtualne, prawie natychmiast wyparowało, gdy tylko zdała sobie sprawę, że jestem biedny i jej zdaniem "nie obiecujący". Ale widziałem to uzależnienie i poddanie Erosa Strachowi nie tylko na sobie, ale także w jej opowieściach o stosunkach seksualnych z Władimirem, w opowieściach Moszkowskiego o jego związku z nią, a nawet podczas czytania jej korespondencji z Andrzejem.

Egzystencjalny strach, ale daleko nie tylko on, doprowadził ją do łóżka do starszego łysego pana z absurdalnymi bokobrodami - Minimowicza. Tak, rozumiem, że w pewnym sensie jej wybór Minimowicza nie był wyborem pełnej osobowości. O jej "szczęściu" z Minimowiczem - to osobny temat. Nie chodzi tylko o Alicję i Minimowicza. Chodzi o chore środowisko społeczne, o głupich wychowawców schroniska i nauczycieli Liceum, które zamiast realnej pomocy człowiekowi, czyni go jeszcze gorszym i zatyka mu głowę swoim gównem. Chodzi o artystyczną wspólnotę, paskudną i śmierdzącą mieszczańskiej breję, obojętnie aprobującą podłość i występek, tylko po to, by wyglądał "przyzwoicie". Bez pouczeń i aprobaty środowiska społecznego ta historia manifestacji moralnej i estetycznej brzydoty nie mogłaby się wydarzyć. Jak nie mogło być zwłok dzieci w piwnicy domu w Czernikach.

Kiedy Alicja powiedziała mi, że Tayhan pojawił się w jej życiu, to już było dla mnie za dużo. Po raz pierwszy mnie poniosło, w pewnym momencie wylałem na nią całą moją nagromadzoną frustrację. Powiedziała: "Teraz mówię ci to, co mi powiedziałeś wiele razy - Żegnaj!"I zablokowała. Ale nie na długo. Znowu rozmawialiśmy, ale teraz była już niegrzeczna i złośliwa. A ja wręcz przeciwnie, jak głupiec bał się powiedzieć jej słowo w poprzek. Trwało to miesiąc, zanim zrobiłem czyn. Akt sam w sobie był zły, irracjonalny i brzydki. Ale w końcu mógłby przynieść dobro.

Rozdział XI. Refleksje Fedora na temat "Miasta" i "Wsi".

Ten mój czyn był odbiciem, ale już o przeciwnym znaczeniu, innego czynu popełnionego sześć miesięcy wcześniej. Wtedy, pod koniec lata, sytuacja w schronisku stała się dla Alicji zupełnie nie do zniesienia. Najpierw Oliwia Lesniewska, jej przyjaciółka, Lesbijka, opublikowała swoje frywolne, według wychowawców, zdjęcia na Instagramie i innych portalach społecznościowych. Okazało się, że Alicja robiła jej zdjęcia. Zarówno Alicja , jak i Olivia zostały pozbawione swoich smartfonów na dwa tygodnie i zakazały im opuszczania sierocińca. Olivia po raz kolejny próbowała popełnić samobójstwo, ale bezskutecznie. Została wysłana do szpitala psychiatrycznego. Zauważam, że nie było intymnego związku między Alicja i Olivią. Alicja interesowała się lesbijstwem, a nawet oświeciła mnie, czym jest "nożyczki", pozycja, w której Lesbijki zadowalają się nawzajem, ale poza całowaniem nie miała nic z dziewczynami. W tym czasie była, jak to się nazywa, "tolerancyjna". Z ciepłem opowiadała o gejowskim chłopcu, jedynym w klasie szkolnej w ich gruzińskiej wiosce, który oprócz niej znał język rosyjski. Opowiedziała historię, która mnie uderzyła, że okazuje się, że Wladimir kiedyś chciał zostać transseksualistą, a ona rozmawiała z nim o tym, jak może ją zadowolić w tym przypadku.

Po incydencie z Olivią opiekunowie zaczęli jeszcze bardziej naciskać i ograniczać Alicią . Kulminacją było to, że jeden z nich, Pan Lukacz, krzyknął na nią przy wszystkich w jadalni i oblał ją wodą ze szklanki. Alicja była zdesperowana. A ja wtedy zaproponowałem plan, który zatwierdziła. Napisałem list do urzędników i rozesłałem go w jej imieniu na dziesiątki adresów e-mail, począwszy od Najwyższej Izby Kontroli w Warszawie i Wojewody Wielkopolskiego w Poznaniu, a skończywszy na drobnych urzędnikach ratusza. Trzy dni później w schronisku w Wildzie pojawiła się kobieta, oficjalna osoba "III Rzeczpospolitej". Osoba chodziła po sierocińcu, rozmawiała z wychowawcami i Alicią, po czym wyszła. Ale potem opiekunowie zostawili Alicią w spokoju. 

Od początku naszej znajomości namawiałem ją do opuszczenia Polski. Kiedy źle się czuła w sierocińcu, zgodziła się i powiedziała, że sama tego chce, ale kiedy stało się w nim znośnie, chęć wyjazdu z Polski szybko wygasła.

Więc tym razem też wysłałem listy, ale już nie w jej imieniu, ale w imieniu fikcyjnej osoby. Wysłałem listy do Pana Leszka Bernaszczuka, dyrektora jej liceum, Wojewody Wielkopolskiego, prezydenta Poznania, do polskiego Senatu, dyrektora jej sierocińca i innych urzędników. W tych listach w imieniu fake'a twierdziłem, że Alicja Kindzmarauli, obywatelka Gruzji, lat 18, mieszkająca w schronisku w dzielnicy Wilda, nie jest lojalna wobec III Rzeczypospolitej, krytycznie wypowiada się o Kościele, zachowuje się niemoralnie, rozkłada Polska młodzież w liceum, w schronisku i w Internecie, rozpowszechnia pornografię. Tak, chciałem, żeby została deportowana z Polski. Tak, uważałem, że jej pobyt nie tylko w schronisku, ale także w tzw. III Rzeczpospolitej negatywnie odbija się na jej osobowości, jeszcze młodej i nie ukształtowanej, jeszcze w dużej mierze plastycznej. Chciałem dla niej więcej dobra niż ktokolwiek inny. I czy mi wierzysz, czy nie, nie obchodzi mnie to, ale w ostatniej kolejności myślałem o moim zainteresowaniu. Powodem tego czynu była jej kolejna obojętna niegrzeczność. Ale pomimo tego, że byłem wściekły, byłem dość świadomy tego, co robię. Zdawałem sobie sprawę, że nigdy nie będzie w stanie zrozumieć i wybaczyć takiego czynu. Zdawałem sobie sprawę, że nasz związek na zawsze się skończy. Ale poszedłem na to. To nie była zemsta. Chciałem ją uratować, nawet za taką cenę. Wiedziałem, w jakiej atmosferze żyje. Wiedziałem, jakie myśli i wartości w głowach mają ludzie, którzy ją otaczają. I czułem, że jeśli pozostanie w tym środowisku przez kolejny rok lub dwa, jej dusza umrze. Projekcja... Miałem jednak nadzieję, że jeśli wyrwie się z tego środowiska, może będzie w stanie spojrzeć na świat inaczej. Niestety, wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że to właśnie to środowisko było najbardziej organiczne dla całej budowy jej duszy.

W przeciwieństwie do pierwszych e-maili, tym razem nic się nie wydarzyło. Alicja mnie wydała, w sensie napisała oświadczenia na policję, że ją oczerniam (choć wszystko, z wyjątkiem zepsucia polskiej młodzieży, było prawdą). Przychodzili do niej policjanci i inni ministrowie tzw. III Rzeczpospolitej, rozmawiali, badali jej smartfon. Oczywiście wcześniej usunęła wszystkie kompromitujące. Biorąc pod uwagę, że stała się "ofiarą Rosjanina", dzięki temu incydentowi udało jej się nawet zwiększyć swoją ocenę i szanse na uzyskanie pożądanego długoterminowego pobytu w Polsce.

Dlaczego myślałem, że to środowisko jest dla niej szkodliwe? Tu nie chodzi o polskich ludzi. Są tacy sami jak wszyscy ludzie, dobrzy i niezbyt dobrzy. Chodzi o atmosferę mentalną, o "Modus Vivendi", o tym gdzie współczesna Polska znajduje się na duchowej mapie świata. Nigdy nie miałem i nie mam antypolskich uprzedzeń, pomimo dobrze znanej polskiej rusofobii, która od dawna stała się integralną częścią mentalności tego kraju. Nie chodzi o rusofobię. My, Rosjanie, nawet nie zwracamy na nią uwagi. Mamy wiele o wiele ważniejszych zmartwień na świecie.

Wtedy znałem polskie życie dość powierzchownie. Ale intuicyjnie czułem, że coś w niej jest nie tak, że jest w niej jakaś nieprawda. Dopiero później, jasno, tak aby móc wyrazić słowem, zdałem sobie sprawę, na czym dokładnie polega ta nieprawda. Co więcej, w czym duchowo-moralna nieprawda nie tylko dzisiejszej Polski, ale całego, że tak powiem, Anty-Ruskiego świata, wszystkich tych małych krajów, które ustawiły się na zachodnich granicach Rosji i szczekają na nią, próbują ją ugryźć, i czekają na chwilę, by zaatakować ją całą psią bandą i rozerwać ją... A wraz z tym zrozumiałem znacznie ważniejszą rzecz. Mianowicie, jaki jest nasz rosyjski pomysł, gdzie pędzi Rosyjski Ptak-Trójka, o którym tak natchniono napisał nasz Gogol.

Na pierwszy rzut oka dziwne, ale zdałem sobie z tego sprawę podczas mojej podróży do Tajlandii. Byłem w tym kraju kilka razy i żyłem przez długi czas, dwa, trzy, cztery miesiące. Mieszkałem w nie-turystycznych dzielnicach Bangkoku i Chiang Mai, obserwowałem i próbowałem zrozumieć to, co widziałem. Ale dopiero gdy wojna już trwała, przybywając do Tajlandii po raz ostatni w życiu (tak mi się wydaje), sformułowałem to, co wcześniej uchwyciłem tylko na poziomie intuicji, odmiennych myśli i emocji. Tym ostatnim razem nie mogłem już znieść zachodnich turystów. Boże, jak się zdegradowałi ludzie Zachodu! A może wcześniej tego nie zauważyłem i tylko wojna otworzyła mi oczy? Młode Niemki i chłopcy- Amerykanie, wysocy, krépkije (dzięki dobremu odżywianiu w kilku pokoleniach), w oczach których nie ma nic oprócz zadowolenia z dobrze odżywionej świni. Wstrętne 70-letni europejscy starcy-pederaści prowadzący nastolatków do pokój w hotelu. Wszystkie te setki ludzi "Europy", których widziałem i słyszałem na ulicach, w sklepach, w hostelach, mówili z jedną intonacją fałszywej słodyczy, wyrażali jedną emocję. To było tak, jakby jedna osoba kręciła się wokół mnie przez cały czas. Osoba o wymazanej osobowości, jednowymiarowa. Mogą powiedzieć, że ci ludzie przyjechali odpocząć, co chcesz od nich, żeby ci Goethe cytowali? I co? Czy zmieniają się w domu? Dlaczego, u licha? Kiedy byłem w Soczi, widziałem żywych ludzi, a nie manekiny.

Myślę, że zachodnie Farangi przyjeżdżają do Tajlandii nie tylko, a nawet nie tyle po to, by leżeć na plaży i chodzić po barach, ale po to, by w atmosferze azjatyckiej egzotyki odpocząć od duszącego racjonalnego porządku współczesnej "Europy". Oczywiście nie rozumieją istoty specyficznej tajskiej egzotyki, nie mogą nawet chcieć jej zrozumieć. Widzą to, co widziałem - brud, szczury w samym centrum Chiang Mai, tłumy prostytutek na Beach Road w Pattaya, czują, że miejscowi ludzie żyją w swoim świecie, oddzielonym od nich nie do pokonania murem, że Tajowie tylko grzecznie się do nich uśmiechają i mogą z nimi rozmawiać tylko o jednym, o pieniądzach. Przeszedłem przez ten mur i zdałem sobie sprawę, że Tajowie są chłopami. Świat chłopa jest zupełnie inny niż świat człowieka miasta. Czas tutaj nie jest liniowy, ale zapętlony w naturalnym cyklu. W kontinuum chłopskim nie ma ruchu, tutaj to samo może trwać sto i tysiąc lat. Z głęboką nieufnością chłop odnosi się do kogoś innego, nie ze swojej wioski, nie rozumie go i boi się go. Horyzont chłopa-samotnika, drobnego właściciela, ogranicza się do własnej działki lub sklepu. Kiedy to zrozumiałem, zrozumiałem bezruch tajskiego życia, zrozumiałem, dlaczego w półmilionowym Chiang Mai z setkami sklepów widziałem tylko jedną księgarnię i tę dla obcokrajowców, zrozumiałem, dlaczego ta wzajemna alienacja Tajów i farangów, te niezliczone, niewygodne, brudne sklepy, te miliony skuterów pędzących po Bangkoku, w które chłopi przesiedli się ze swoich wozów byków. Zrozumiałem każde zjawisko w tajskim życiu, w tym "Tego, którego nie można krytykować".

Tak, Tajlandia to "Wioska". Ale co to jest "Wioska"? Czy "Miasto" jest zawsze lepsze niż "Wieś"? Nie, Nie tak. Starożytny Rzym był "miastem", a barbarzyński świat na jego granicach był "wioską". Ale ta barbarzyńska "wioska" była lepsza od tego "miasta". Kiedy wódz barbarzyńców Alaryk zajął Rzym, cała ludność Imperium, chrześcijanie i poganie byli zdumieni. Nie wierzyli, że to możliwe. Święty Błogosławiony Augustyn odpowiedział na to wydarzenie dziełem "Państwo Boże". Augustyn napisał, że wyższość "miasta" Rzymu nad barbarzyńcami w kulturze i cywilizacji jest wyimaginowana. Spójrz na to, jak Rzym okrutnie uciskał niewolników, w jakich wadach pogrążył się - tak wskazał Augustyn. Miasto Rzym według Świętego było miastem okrutnym. I Rzym naturalnie upadł.

Albo weźmy inny przykład. Sto lat temu chińskie miasta były jaskinię rozkładu. Koncentrowała się w nich kompradorska prozachodnia burżuazja, skorumpowani urzędnicy, istniały w nich specjalne obszary dla białych ludzi Zachodu -"settlements". Przewodniczący Mao przedstawił koncepcję "otaczania miasta przez wioską". Wioska pokonała miasto i oczyściła je. W rezultacie Chiny stały się kwitnącym "Miastem".

Tak więc "Wioska", podobnie jak "Miasto", może być zjawiskiem negatywnym lub pozytywnym, wszystko zależy od kierunku, w którym się poruszają. Tak więc wszystkie te kraje na naszych zachodnich granicach są "Wioską". Finlandia - wieś, Nadbałtyckie Karły - wieś, Polska - wieś, Czechy-wieś, Rumunia I Mołdawia - wieś. Ukraina - im dalej na zachód tym większa wieś. Galicja to w pełni wieś. W pewnym momencie Ukraińska Wioska narzuciła swoją wolę ukraińskiemu Miastu.
Nasza wielka Rosja to dobre "Miasto".

Według badań różnych instytucji Finlandia konsekwentnie zajmuje pierwsze miejsce na świecie w rankingu "szczęścia". Pamiętam, jak osiem lat temu rozmawiałem w hostelu w Tallinie z pracownikiem gościnnym, Ukraińcem. "Pracowałem w Finlandii, w miasteczkach. Nie rozumiem, jak żyją. Można zwariować. O piątej wieczorem, gdy na ulicach robi się ciemno, wszyscy siedzą w swoich domach. Oni i weekend nigdzie nie chodzą, tylko do sklepu", - opowiadał. Kilka dni później popłynąłem promem do Helsinek. Większość pasażerów to Finowie wracający do domu. Siedziałem w wielkiej sali i patrzyłem, jak fińscy emeryci, starcy i stare kobiety wirują przy muzyce walca. Dla mnie na początku było to wzruszające i piękne, ale potem pomyślałem, jak bardzo ci ludzie żyli nieruchomym, choć dobrze odżywionym życiem. Porównałem ich do moich dziadków, do moich rodziców. Co za intensywne, interesujące, choć trudne życie, które mieli! Nie mogę mówić za nich (choć jestem pewien, że zrobiliby to również) ale gdyby zaproponowano mi takie "szczęśliwe życie" jak mieszkańcy Fińskiej "wioski", zdecydowanie bym odmówił.

"Szczęśliwe życie" współczesnych Europejczyków żywi się sokami ubóstwa, głodu i zacofania w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej. W przenośni Europejczycy piją i jedzą krew afrykańskich dzieci. Kiedy widzisz mieszkańca "kwitnącego ogrodu Europejskiego", staraj się nie zapominać, że za eleganckim wyglądem, fałszywymi uśmiechami i uprzejmością kryje się wampiryczna istota.

Choć zewnętrzne formy polskiego życia, oczywiście, nie mają wspólnego z Tajlandia, ale w istocie mentalność Polaków jest mentalnością "wsi". Hermetyczność Kultury, nieufność do "obcego" na granicy ksenofobii, klerykalizm, puste chłopskie przechwałki, wąskie horyzonty myślenia intelektualistów, senne życie społeczne - takie są charakterystyczne cechy polskiej "wsi". Niestety, jest mało prawdopodobne, że wśród polskich intelektualistów może pojawić się swoj Czaadajew, który zakwestionuje całą Polska drogę, jak to kiedyś zrobił nasz filozof w stosunku do Rosyjskiej drogi.

Chociaż jest to trudne, my, Rosjanie, musimy spokojnie, bez emocji, w zamyśleniu zbadać istotę i oblicze Anty-Ruskiego świata. Musimy zrozumieć, czym się od nich różnimy, a oni od nas. Aby lepiej zrozumieć siebie i nie odbiegać od naszego przeznaczenia na świecie.

Ciąg dalszy nastąpi....

Wiktor Szemetow.

Przeczytaj także Opowiadanie "Zaćmienie".

Przeczytaj także Opowiadanie "Śmierć Minimowicza".

Przeczytaj także Opowiadanie "Koniec Kindzmarauli".

Przeczytaj także Opowiadanie "Nie-miłość".

Przeczytaj także rozdziały z powieści "Władcy Ciemności"